wtorek, 13 sierpnia 2013

Dzień 3 JAIPUR - PUSHKAR

Po drodze do świętego miasta Pushkar zatrzymałyśmy się jeszcze, by zwiedzić Pałac Wiatrów (Hawa Mahal) i Jaipurskie muzeum. Hawa Mahal został wybudowany w 1799 r. przez króla-poetę Sawai Pratap Singha. 

Budynek ma pięć pięter, w ażurowej fasadzie z różowego piaskowca są aż 953 okna, bo pałac powstał po to, by panie mieszkające na królewskim dworze mogły oglądać życie ulicy.


 Z pałacu, który faktycznie ma w sobie coś kobiecego, lekkie, ażurowe konstrukcje, smukłe kolumny i subtelne zdobienia, widać cały Jaipur.


Muzeum też ciekawe, zwłaszcza broń, niesamowita, zwłaszcza moje ulubione katary znane mi głównie z gier komputerowych :) Zaiste inwencja Indusów w kwestii różnorodności przyrządów do pozbawiania bliźniego życia wzbudziła mój podziw.


W końcu opusciłyśmy Jaipur i po kilku godzinach byłyśmy już w Pushkarze.

Pushkar to jedno z najstarszych miast w Indiach. Nie wiadomo kiedy dokładnie powstało, ale dużo bardziej interesujące jest, jak powstało. Brali w tym udział najważniejsi bogowie i boginie, creme de la creme z liczącego plus minus 330 milionów bogów hinduskiego panteonu, czyli nie taka błaha sprawa.
Według hinduskich pism świętych Padma Purana, demon Vajranabha (vel Vajranash) grasował w okolicach dzisiejszego Puszkaru. Pożerał dzieci, gwałcił kozy, itp takie tam zwykłe demonie rozrywki. Nie spodobało się to Brachmie, który przybył w swym fancy pojeździe - kwiecie lotosu i zabił demona. Kwiatek jako środek transportu może i robi wrażenie, ale jest mało praktyczny. W wyniku tej całej awantury odpadły od niego trzy płatki. W miejscach, gdzie spadły na ziemię powstały jeziora: Jyeshta Pushkar (pierwsze i największe), Madya Pushkar (średnie) i Kanishta Pushkar (najniżej położone i najmłodsze). Gdy Brahma zstąpił na ziemię, nazwał to miejsce Pushkar, czyli gdzie kwiat ("Pushpa") wypadł z ręki Brahmy ("kar").
Brahma
By uchronić je przed dalszymi atakami demonów Brahma postanowił przeprowadzić yajnę (ofiara ognia) w największym jeziorze. By nikt mu w tym nie przeszkodził stworzył cztery wzgórza wokół Pushkaru: Ratnagiri na południu, Nilgiri na północy, Sanchoora na zachodzie, Suryagiri na wschodzie i umieścił na nich bogów.
Do przeprowadzenia istotnej części yajny potrzebował asysty swej małżonki Saraswati (vel Savitri), która miała jednak inne plany, była umówiona z Lakshmi, Parvati i Indrani. 

 Tridevi, czyli trójca bogiń: Lakshmi, Parvati, Saraswati
Nie mogła przecież wszystkiego rzucić i przybiec w podskokach, bo mężuś coś sobie wymyślił. Brachma się zirytował, że musi czekać, po czym zastanowił przez chwilę i wpadł na (zapewne wg niego genialny) pomysł. Poprosił boga Indrę (króla nieba), aby znalazł dla niego odpowiednią dziewczynę, z którą mógłby się ożenić i zakończyć yajnę. Indra, czy to przez pośpiech, czy przez to, że dobrze znał Saraswati, znalazł tylko Gujarkę, którą uświęcili przez przepuszczenie jej przez ciało krowy (nie znam i chyba nie chcę znać szczegółów). Bogowie Wisznu, Sziwa i kapłani potwierdzili jej czystość. Narodziła się ponownie i została nazwana Gayatri. 

Gayatri
Brahma poślubił ją i już bez przeszkód mógł kontynuować yajnę. Niezwykle ważnym zadaniem, do którego małżonka była mu potrzebna, było siedzenie obok niego z garnkiem Amrita (eliksiru życia) na głowie. Nic dziwnego, że Savitri się nie śpieszyła.

Saraswati
Kiedy w końcu dotarła na miejsce zobaczyła, że Gayatri, nowa żona jej męża siedzi na jej miejscu obok Brahmy. "Piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona". Zaczęła od Brahmy, rzuciła na niego klątwę, która sprawiła, że nie będzie on czczony nigdzie prócz Puszkaru. Wzięła się też za jego kumpli. Od tej pory Indra miał przegrywać wszystkie bitwy, Vishnu cierpieć rozłąkę z żoną jako człowiek, bóg ognia Agni, który zaoferował yajnę zaczął wszystko pożerać, a kapłanów odprawiających yajni uczyniła biednymi.
Gayatri, która została obdarzona mocą przez yajnę, złagodziła jednak moc klątwy. Błogosławiony Pushkar miał być głównym celem pielgrzymek, Indra na zawsze zachował swoje niebo, Wisznu miał się narodzić jako człowiek - Rama i ostatecznie zjednoczyć z małżonką. Kapłani stali się uczonymi i zyskali przez to szacunek i poważanie.

Tak więc wszystko skończyło się dobrze i zapewne - jak to w Indiach - grupowym tańcem synchronicznym.

Zameldowałyśmy się w hotelu. Był całkiem przyjemny, jeżeli nie zwracało się uwagi na mrówki biegające po pokoju, pościel nie zmienianą chyba od czasów pierwszego gościa (do Indii lepiej nie wybierać się bez własnego prześcieradła...) i wyłączający się prąd (...oraz latarki). Wszystko to wynagrodził nam w pełni basen (tak, tak). Pierwszy i ostatni raz skorzystałyśmy z wziętych optymistycznie strojów kąpielowych.
Po południu wybrałyśmy sie na tzw. safari na wielbłądach. Była to jednak bardziej wycieczka po okolicy, bo do pustyni nie dotarłyśmy.


Wielbłądy to jedne z moich ulubionych zwierzaków, mimo, że jeden próbował odgryźć mi twarz. Mają takie uroczy wyraz pyska, jakby właśnie przypomniały sobie jakiś przedni dowcip i rozczulający przeprost kończyn. Są dużo wygodniejsze niż konie, maja bardziej miękki krok dzięki amortyzatorom przy kopytkach. Pojechałyśmy przed siebie oglądając okolice, pola białych kwiatów które zbierali kolorowo ubrani ludzie, ruiny dawnych świątyń. W oddali widać było góry. W końcu dojechaliśmy do olbrzymiego jeziora Jyeshta Pushkar.


Jego brzegi zamieniono w ghaty, czyli schody prowadzące do wody. Żeby wejść na ghaty trzeba było zdjąć buty, co przy kamieniu nagrzanym do 40 stopni i przylepionych wszędzie gołębich odchodach było niezbyt przyjemne. Postanowiłyśmy zrobić sobie spacer dookoła jeziora.


Ledwo uszłyśmy kilka kroków a przed nami pojawił się ubrany na biało starzec z siwą brodą, z szyi zwisały mu korale a na czole miał czerwona kropę - bindi. Witajcie, skąd jesteście? Macie męża i dzieci? Nie? No to musimy coś na to zaradzić - zaprowadził nas na brzeg, do rąk dostałyśmy po garści płatków czerwonego kwiatu. Kapłan zaczął swoje modły, a raczej zaintonował litanię pobożnych życzeń, które wg niego były spełnieniem marzeń każdej kobiety: żebyście miały dobrego bogatego męża, wasze pierwsze dziecko było chłopcem, itd, itp. Na koniec zawiązał nam po pomarańczowym sznurku na nadgarstku i namazał bindi na czole, a potem zaprowadził do kolegi i kazał sobie zapłacić. A dokładniej mówiąc wpłacić datek na biednych, z którego lwia część szła do kieszeni tychże "kapłanów". Na dowód, ze turyści bardzo chętnie i ochoczo dawali mu pieniądze pokazał nam księgę z wpisanymi dość absurdalnie wysokimi datkami rzędu setek euro. Myślę, ze sam to wpisał puszczając wodze fantazji. Pożegnałyśmy się z pazernym i nachalnym kapłanem, nic na nas biedak nie zarobił. Ja się swojej nitki czary-mary pozbyłam dość szybko, Magdalena nosi do dziś w oczekiwaniu na spełnienie indyjskiej magii. Takie z nas rozważna i romantyczna.


Szłyśmy dalej mijając modlących i kąpiących się w świętych wodach jeziora ludzi. Kobiety stały w ubraniu zanurzone po pas, faceci rozebrani pływali, czyli generalnie było widać, kto się lepiej bawi. Dookoła fruwały gołębie, krowy skubały niewidoczne kępki trawy. Doszłyśmy do punktu wyjścia, wsiadłyśmy na Rockiego i Johnego, które puściły się galopem do następnego miejsca, którym była świątynia Brahmy. Kolejny raz trzeba było zdjąć buty a także zostawić aparaty przed wejściem.
Weszłyśmy po schodach z białego marmuru, przeszłyśmy przez marmurową bramę. Centrum placu zajmowała świątynia. Niebieskie kolumny skrywały ołtarz z posagiem Brahmy, gdzie odbywała się pudźa. Dookoła, przy zewnętrznym murze znajdowały się mniejsze świątynki. Ludzie składali ofiary z kwiatów i słodyczy. Co jakiś czas postawiony był "karmnik dla pszczół" pełen kwiatków i cukierków. Jak nietrudno się domyślić latało tam mnóstwo pszczół, os i innych równie stresujących owadów. Było też zejście do podziemi. Sympatyczny Hindus zachęcił nas, byśmy tam weszły i zobaczyły świętego człowieka. Zeszłyśmy schodami do wąskiego korytarzyku wykutego w skale, który rozszerzał się tworząc niewielki pokój, w którym siedział Sadhu. Przechodzili kolo niego ludzie, stawali na chwilę by się pomodlić, wrzucić datek do misy z żelazną kobrą, a potem szli dalej.

Zapadał zmierzch, trzeba było wracać. Zostawiłyśmy nasze wierzchowce przed hotelem. Okazało się, ze mieszkają niedaleko, wiec kiedy wieczorem wyszłyśmy coś zjeść Rocky & Johny staly przywiazane do parkanu, najedzone i ogarnięte do spania, a ich ludzcy towarzysze właśnie spożywali kolację.
Puszkar to dość gwarne miasteczko. Dużo tam białasów, głównie z Anglii i Rosji, chcących doznać oświecenia. Mają im w tym pomóc liczne ashramy oferujące zajęcia z yogi i medytacji, tak obecnie trendy wśród hipstero-hipisow. Tam pierwszy raz natknęłyśmy się na tych nawiedzonych, wytatuowanych, obwieszonych koralami dziwaków, którzy już dawno dojrzeli do swojej corocznej kąpieli. Wiadomo, co kto lubi, ale trudno było się nie nabijać z tej złotej młodzieży bawiącej się w nirwanę w oparach świętego ziela Sziwy.
Usiadłyśmy w malej knajpce, gdzie kucharz na bieżąco przygotowywał dal i piekl ciapaty w rozgrzanym do czerwoności starożytnym kamiennym piecu. Ogólnie w Puszkarze, mimo widocznego nastawienia na turystów, wyczuwalna jest aura czegoś bardzo starego, mistycznego. Zwłaszcza w nocy, gdy człowiek siedzi owiewany dymem z kamiennego pieca, obserwuje przechodzące krowy i orszak weselny jedząc placki, których smak nie zmienił się od tysięcy lat.
Na ścianie jadłodajni wisiała malutka umywalka, przy niej za rurę wetknięta była szczoteczka do zębów i pasta. Podszedł do niej koleś, który skończył jeść i umył zęby. Szturchnęłam Magdalenę zapatrzoną w czarną krowę - patrz, to szczoteczka dla klientów. Możesz sobie umyć zęby, żeby nie chuchać cebulą, jakie to mile. Po jedzeniu poszłyśmy jeszcze pooglądać stragany z biżuterią i ubraniami a potem grzecznie do hotelu. Rocky i Johny już spali. Tak samo ich poganiacze, kawałek dalej chrapali rozwaleni na rozłożonych przy drodze kocach. Poszłyśmy spać i my.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz