sobota, 23 listopada 2013

Dzień 9 KHAJURAHO - VARANASI

Rano wymeldowałyśmy się z hotelu, zostawiłyśmy plecaki w komórce obok recepcji i ruszyłyśmy w miasto. Poprzedniego dnia oglądnęłyśmy co ma do zaoferowania Khajuraho sprzed kilku tysięcy lat. Tego przyszedł czas na Khajuraho współczesne. Najpierw jednak postanowiłyśmy zwiedzić okolicę. Polecany przez przewodniki oraz rikszarzy wodospad wydał się ciekawy, ale w czasie pory suchej zmienia się w ciurkający strumyczek. Pojechaliśmy zatem do rezerwatu tygrysów Panna, popływać sobie z krokodylami w rzece Ken.


Droga prowadziła przez wyschniętą na pył ziemię. Szkielety drzew i krzaków straszyły z pobocza, wiatr bił po twarzy gorącymi podmuchami. Po dotarciu na miejsce wskoczyłyśmy do wody indyjskim zwyczajem, czyli w pełni ubrane, tylko buty zostały na brzegu. Nie chcemy przecież ułatwiać sprawy krokodylowi, jeśli chce mnie zeżreć to se będzie musiał przedtem rozpakować. Dno rzeki było dość kamieniste i Magdalena rozcięła sobie stopę do krwi. Jednak mimo jej usilnych starań by zwabić jakiegoś rzecznego zwierza, nic nie zakłóciło naszego pływania.
Zanim zebraliśmy się do wyjazdu ubrania były już suche. Po powrocie poszliśmy do znanego nam już z wczorajszego dnia sklepu tekstylnego. Sympatyczny właściciel poczęstował nas chai po czym wrócił do przerwanej próby uprzejmego wyproszenia spalonych świętym zielem Shivy Angoli. Chłopaki przynieśli daal, rozścielono nam na podłodze cenne kobierce i zjedliśmy obiad wśród dywanów, poszewek i kolorowych chust.


Po południu wyszliśmy poszwendać się po miejscowości, popodglądać jak żyją rodowici Khajurachanie. Jak w całych Indiach i tutaj śmieci są wszechobecne. Magdalena zadała Plocie pytanie, niewątpliwie spędzające sen z powiek wszystkim nieindianom przebywającym w Indiach: "Dlaczego żyjecie w takim syfie? Nie przeszkadza wam brodzenie w śmiechach koło własnego domu? Czemu nie macie nawet głupich koszy na śmieci?" Odpowiedź była prosta: "Lubimy nasze śmieci, nawet jak by ktoś próbował postawić kosz na odpady to Indus by go wywrócił i przywrócił Indyjski porządek." Próby zrozumienia subtelnych zawiłości obcej kultury przerwała nam krowa, która wybiegła z bramy czyjegoś gospodarstwa z wyraźnym zamiarem nadziania mnie na ostre jak szpikulce, długie, zakręcone rogi. Wzięłam nogi za pas. Prawdopodobnie zdenerwowała ją moja biała skóra, ale nie miałam ochoty zatrzymywać się by przedyskutować tę kwestię z krową-rasistką.


Spacerując wśród współcześnie tworzonych budynków trudno nie porównywać ich do świątyń powstałych cztery tysiące lat temu. Dzisiejsza architektura wypada bardzo słabo, odnosi się wrażenie, że Indusi cofają się w rozwoju. Obecne budowle to czysta funkcja, prostokątne boksy z dziurą w ścianie dzięki której w środku jest jasno i większej dziury przez którą można dostać się do środka, wszędzie wiszą jakieś kable. Często spotkać można paskudne współczesne świątynki, małe budyneczki pokryte kafelkami i jarmarcznymi kolorowymi kwiatkami, czy innymi "ozdobami".







 Sklep z ubraniami dla turystów, żaden szanujący się Indus nie pomyśli nawet o założeniu czegoś takiego.

Posiedzieliśmy chwilę nad jeziorem pokrytym rzęsą, śmieciami i innymi niezidentyfikowanymi substancjami. Zaszło słońce. W świątyni Shivy nieopodal zaczynały się wieczorne uroczystości. Zdjęliśmy buty przed wysokimi schodami prowadzącymi do budowli i weszliśmy do środka. Wnętrze w formie koła, pośrodku na podwyższeniu umieszczony został olbrzymi słup symbolizujący penisa Shivy. Rozpoczęła się ceremonia puja, owionął nas zapach kadzideł, instrumenty zaczęły wybijać ogłuszający rytm. Ludzie śpiewali a kapłan grał na muszli. Po wszystkim wierni otrzymali błogosławieństwo i rozeszli się do domów.


Plota zaprosił nas do siebie na kolację. Mieszka w olbrzymim, kilkupiętrowym domu z całą rodziną. Poznałyśmy jego uroczych rodziców oraz siostry, jedna z nich również miała na imię Maja, co sprawiło wszystkim dużo radości. Usadowiono nas przy stole, mama upiekła chapati i panierowane warzywa. Jako gościom honorowym ojciec Ploty zaproponował nam miejscowy bimber. Jego pędzenie jest w Indiach nielegalne, ale jak wszędzie indziej na świecie tego typu zakazy traktowane są raczej jak luźne wskazówki i konsekwentnie ignorowane. Plota z namaszczeniem otworzył malutką buteleczkę i ponalewał nam trochę na dno kubeczków. 
Często w trakcie odwiedzania różnych krajów, nie mówiąc już o różnych regionach Polski, ich mieszkańcy w dowód sympatii i chęci pochwalenia się lokalnym nektarem bogów, częstują bimbrem. W takich sytuacjach zwykle najpierw piję a potem się zastanawiam. Nie jest to może zbyt rozsądne, zważywszy na to, że czasem ten sam trunek wykorzystywany jest do rozpuszczania gwoździ i innych takich, ale na pewno ciekawe. Magdalena jest z tych, co się najpierw zastanawiają. Wychyliłam swój kubek, ona siedziała obracając swój w dłoni. "Co robisz?" zapytałam, "Czekam na popitkę." Odparła tonem, którego używa odpowiadając na niedorzeczne pytania. "Nie świruj, tylko spróbuj." Wypiła i zaczęła się śmiać. Lokalny, nielegalny bimber smakował jak woda, do której ktoś nakapał owocowej wódki. 
Zrobiło się późno i musiałyśmy wracać do hotelu, żeby nie spóźnić się na pociąg. Na szczęście w hotelach zwykle nie robili problemu, gdy prosiłyśmy o wynajęcie pokoju na godzinę, często nie chcieli nawet za to pieniędzy. Z ulgą weszłam po prysznic by zmyć z siebie Khajuraho. Potem tylko przebrałam się w czyste ciuchy, wypiłam herbatę i trzeba było ruszać dalej w ciemną noc. Stacja kolejowa całkiem przyjemna, pociąg o dziwo się nie spóźnił, również o dziwo nie było tłoku. Powycierałyśmy z grubsza newralgiczne części prycz mokrymi chusteczkami, zamordowałyśmy karalucha i mogłyśmy wreszcie pójść spać gdy pociąg bezszelestnie sunął po torach w kierunku Varanasi.