niedziela, 4 sierpnia 2013

Dzień 2 AMER, JAIPUR

Wiatrak pracowicie mielił powietrze. Leżałam przez chwilę w półmroku kontemplując kunsztowne girlandy kwiatów namalowane na suficie. Indyjskie łóżko było zaskakująco wygodne, pierwszy raz od dwóch dni czułam się wypoczęta. Wstałam, rozsunęłam ciężkie zasłony i wyszłam na mikroskopijny balkonik, który skrywały. Plus 40°C na zewnątrz, uroczy poranek, temperatura nie zdążyła się jeszcze rozbujać. 
Balkon wychodził na ulicę, po której jeździły samochody i skutery omijając dostojnie kroczącego słonia. Za słoniem zaprzężony w wóz dreptał wielbłąd. Wszystkiemu przyglądała się leżąca na poboczu, zblazowana święta krowa. 
Hey Dorothy, you're not in Kansas anymore.
Tylko w Indiach.
Trzeba ruszyć szanowne niewymowne i sprawdzić, gdzie poszedł słoń.
Mieszkałyśmy w hotelu w mieścince Amer (lub Amber, była stolica Radżasthanu), niedaleko Fortu Amer. Za murami mieści się kompleks pałacowy, wybudowany w XVI wieku z czerwonego piaskowca i marmuru. 

Położony jest na wzgórzu i można się do niego dostać na piechotę, abo na słoniu. Oczywiście prawdziwy backpacker nie zniży się do skorzystania z tak turystycznej atrakcji jaką jest przejażdżka na słoniu i pójdzie na piechotę wśród słoniowych kup, ale kij w oko prawdziwym backpackersom. Ominęłyśmy sprawnie sprzedawców pamiątek i chwilę potem bujałyśmy się w rytm słoniowych kroków w drodze do fortu.

Po dotarciu na miejsce kupiłyśmy bilety (Indianie - 10INR, reszta świata - 200) i weszłyśmy do pałacu. Grube mury obronne skrywają przepięknie zdobione ażurowe budowle. Podziw wzbudzają zastosowane tam rozwiązania architektoniczne. Chociażby pokrycie ścian wąskiego korytarza mieszaniną sproszkowanego marmuru i białka jajek. Dzięki temu ściany odbijają światło z nielicznych, małych okienek i w przejściu jest jasno bez zastosowania sztucznego oświetlenia.


Przy najbardziej okazałej budowli Sheesh Mahal czyli Lustrzanym Pałacu usłyszałyśmy znajome dźwięki. Wycieczka lekarzy z Polski, której organizatorem i przewodnikiem był Hindus w naszej pięknej ojczyźnie mieszkający. Przywitałyśmy się. Gdy dowiedzieli się, że podróżujemy na własną rękę okrzykom podziwu i przerażenia nie było końca (Ale jak tak same? Dwie dziewczyny? Ja bym się bał/a!). Bardzo to było miłe i łechtające nasze ego, poczułyśmy się takie dzielne i waleczne. Zostałyśmy wchłonięte do grupy, dostałyśmy wody i pałętałyśmy się z nimi po forcie oglądając jego główne atrakcje.

Kiedy zaliczyliśmy już wszystkie "must see" pożegnałyśmy wycieczkę i ruszyłyśmy się poszwendać po fortowych zakamarkach. Przemykałyśmy wąskimi korytarzami, wspinałyśmy się na mury, straszyłyśmy nietoperze śpiące w dziwnych urządzeniach i testowałyśmy kilkusetletnie kibelki. Trafiłyśmy nawet do fortowej świątyni i uczestniczyłam w pierwszej w moim życiu pudży, czyli dostałam kropkę.

Po południu pojechałyśmy do Jaipuru zwanego Różowym Miastem (jeden z maharadżów miał kaprys pomalować sobie całe miasto na różowo. Kto bogatemu zabroni. Śmiem jednak twierdzić, że jest to raczej łososiowy niż różowy), obecnej stolicy Radżasthanu. Zwiedziłyśmy tam Pałac Miejski. Interesujący kompleks pałacowy, zbudowany w XVIII wieku, rozbudowywany do XX, łącząc w sobie styl Shilpa Shastras z indyjskiej architektury z Rajput, mogolskiego i europejskich stylów architektonicznych. Obecnie mieści się tam muzeum, ale największa część jest nadal rezydencją królewską. 

Potem na szybko Jantar Mantar, do którego dotarłyśmy chwilę przed zamknięciem. Obserwatorium astronomiczne również z XVIII w., Nazwa pochodzi od jantar (instrument) i mantar (wzór, czy w tym kontekście obliczenia). Dlatego jantar mantar oznacza dosłownie "przyrząd obliczeniowy". Obserwatorium to ma również znaczenie religijne, bo starożytni indyjscy astronomowie byli także mistrzami Jyotisa.


Składa się z czternastu głównych urządzeń do pomiaru czasu, przewidywania zaćmień, określania azymutu, śledzenia położenia gwiazd względem Ziemi itp. Do tej pory lokalni astronomowie używają go do przewidywania pogody. Bardzo to wszystko ciekawe i żałuję, że nie miałam możliwości zobaczyć jak się na nich pracuje. Jako ostatnie wyszłyśmy z obserwatorium. 

Zjadłyśmy obiad w jednych z lokaleskich knajpek. Wybrałam potrawę na chybił trafił, okazała się być kalafiorem w sosie z plackami chapati. Po jedzeniu przyszedł czas na wizytę w sklepach, biżuteria ze złota i klejnotów wybitnie nie trafiła w moje gusta, taka indyjska cepelia. Dużo ciekawszy okazał
się zakład krawiecki połączony z fabryką materiałów, dywanów i sklepu z ubraniami. 


Spędziłyśmy tam w sumie kilka godzin oglądając chusty, przymierzając sari i słuchając wykładu na temat "jak nie dać się oszukać innym złym indyjskim sprzedawcom paszminy". 
Po pierwsze szal z paszminy nie jest zakańczany w żaden sposób, np gruzełkami, tylko luźno wystającymi końcówkami paszminowych nitek. Oprócz tego paląca się nitka paszminy pachnie jak spalone włosy.
Najwięcej radochy dało nam przymierzanie sari, ja wybrałam czerwone z jedwabiu, Magdalena białe. 


Nie mam pojęcia jak Indianki to noszą, 6 metrów materiału, śliskie jak diabli. Z tego co widziałam przypinają  agrafkami na ramieniu, ale i tak lata praktyki potrzeba, żeby nie znaleźć się nagle à moitié nue na środku ulicy. Właściciel sklepu był niepocieszony, że nie kupiłyśmy sobie sari. "Bardzo pięknie wyglądacie. Sari bardzo praktyczne, bardzo eleganckie, do pracy możecie nosić."


Wróciłyśmy do hotelu. Zapadał zmierzch i zgodnie ze wszystkimi wytycznymi "dobrych rad" z netu powinnyśmy się zacząć barykadować i nie wychodzić stamtąd do świtu. Jak jednak wiadomo każdemu, kto choć raz był w jakimś południowym kraju, życie tam zaczyna się po zachodzie słońca. W Indiach tak samo.
Odpoczęłyśmy chwilę i ruszyłyśmy na spacer, oglądnąć sobie Amber. 

Chodziłyśmy po uliczkach między straganami z warzywami i owocami, głaskałyśmy święte krowy po chrapkach, gapiłyśmy się na ludzi a oni na nas. U wylotu jednej z bocznych uliczek rozciągnięty był olbrzymi transparent WELCOME. Jak welcome to welcome, idziemy, najwyżej nas wyrzucą. Uśmiechnęłyśmy się uroczo do pana policjanta stojącego pod transparentem i ruszyłyśmy pod górę. Okazało się, ze weszłyśmy na podwórko jednego z domów, gdzie trwały przygotowania do imprezy. Niedaleko stał jakiś koleś i patrzył na nas ze zdziwieniem. Podeszłyśmy do niego i zapytałyśmy, co tu się dzieje? Ślub jego siostry. Wow, super, nigdy nie byłyśmy na indyjskim ślubie. To zostańcie, zapraszam. 
Nasz nowy przyjaciel miał na imię Aslam. Posadzono nas przy stole z mężczyznami, który znajdował się przed domem. W menu były chapati, do tego daal i pyszne lassi, a na deser słodycze w postaci smażonych kulek czegoś. Objadłyśmy się nieprzytomnie. Aslam oprowadził nas po włościach, poznałyśmy jego olbrzymią, muzułmańską rodzinę. Na początku byli dość onieśmieleni, ale szybko przełamałyśmy lody i już po chwili zaczęła biegać za nami wataha dzieciaków. 

Na podwórku przed domem wystawione były prezenty dla państwa młodych, od żelazka po wielkie łoże z rzeźbionym zagłówkiem. Pełne wyposażenie domu, każdy mebel z innej bajki. Panna młoda nie będzie nawet mogła po swojemu mieszkania urządzić. 
Kobiety i dzieci jadły za domem. Nie rozumiem za bardzo tych muzułmańskich podziałów pod względem płci w takich sytuacjach. Jeśli kobiety i mężczyźni posadzeni by zostali przy jednym stole to co? Rzucili by się na siebie i rozpoczęli dziką orgię?
 Zwiedziłyśmy także "zaplecze", gdzie w prowizorycznej kuchni przygotowywane było jedzenie dla tabunów gości. Sympatyczna pani lepiła chapati. Oczywiście też musiałam spróbować. Jej były doskonale okrągłe, moje - każdy inny, od kwadratów po rąby. Kiedy chciałam poprawić te najgorsze, machnęła ręką "zostaw, zjedzą."


W końcu weszłyśmy do domu, na patio siedziały kobiety. Tam też na pokaz wystawiony został posag dziewczyny. Jak w bajce - wielka skrzynia pełna złotej biżuterii, oprócz tego z tuzin kompletów sari. Cały czas rozglądałam się za panną młodą. Kobiet ubrane były przepięknie, kolorowe sari i kilogramy złotej biżuterii z drogimi kamieniami, każda z nich wyglądała, jakby to był jej wielki dzień. 


Nasze nowe koleżanki zaczęły ciągnąć nas na piętro, do pokoju  przyszłej żony. Był zamknięta na kłódkę. Weszłyśmy do środka. Spodziewałam się podekscytowania i strojącej do uroczystości dziewczyny, a zastałyśmy siedzące na podłodze biedactwo, kiwające się, jakby miało chorobę sierocą. Po poznaniu szczegółów przestałam się dziwić. Siedemnastolatka miała wyjść za mąż za dwudziestojednoletniego kolesia, którego wcześniej na oczy nie widziała. Po całej imprezie wyjeżdżają do innego miasta, by zamieszkać z jego rodziną. Zostawiłyśmy ją z jej przedmałżeńską medytacją i zostałyśmy zaciągnięte do pokoju dla kobiet, czegoś w rodzaju "buduaru". Biedny Aslam, drzwi mu przed nosem zatrzasnęły i wzięły nas w obroty. Zrobiły nam makijaż, przebrały w sari i biżuterię, po czym rozpoczęła się sesja zdjęciowa. Wszystkie miałyśmy ubaw po pachy, przebieranki i sweet focie bawią ludzi, niezależnie od tego na jakiej szerokości geograficznej się urodzili. 

Zabawę przerwały fanfary i słoń, który poprzedzał pojawienie się oblubieńca na białym koniu. Koń paradnie przybrany, pan młody okryty "płaszczem" z pieniędzy, pewnie na szczęście. Na twarzy miał firanę z kwiatów jaśminu, jak zdołał pod tym oddychać przy takiej temperaturze, nie mam pojęcia. Z młodym przybyła jego rodzina. Usiadł na podwyższeniu na podwórku, kwiatki z twarzy mu zdjęli, uśmiechał się nieprzytomnie, pewnie za dużo jaśminu. Wydawał się sympatyczny. Przybył imam. Nawet wtedy młodzi się nie spotkali. Poszłyśmy do pokoju, gdzie podpisywała umowę małżeńską dziewczyna. Był pełen kobiet. Matka, babka, przyszła teściowa, ciotki i kuzynki. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej ilości złota na centymetr kwadratowy ludzkiego ciała. Młoda przykryta chustą, na twarzy, a jakże, firana z jaśminu. Po dłuższej chwili spod chusty wysunęła się ręka ozdobiona henną i złożyła kilka podpisów w księdze. Bez zbędnych ceregieli imam zamknął księgę, zabrał młodej długopis, poszedł po autograf młodego i po ślubie. Wyszłyśmy z dusznego pomieszczenia pogadać z nowymi znajomymi. Impreza dobiegała końca, część rodziny jeszcze dojadała frykasy, reszta zbierała się do wyjścia. Z tego co mówił Aslam, na uroczystość było ok 5000 gości. Postanowiłyśmy pożegnać się i my. Zaczęły się uściski i całuski z paniami i dzieciakami. 


Mój ulubiony chłopiec adhd, który niezmordowanie biegał za mną cały wieczór, okazał się być bratankiem Aslama. Jego brat zmarł na marskość wątroby z powodu nadużywania alkoholu. Aslam również za kołnierz nie wylewał, jak się potem okazało. W ogóle ci indyjscy muzułmanie to straszne chlejusy, zważywszy na to, że teoretycznie wszyscy są abstynentami. Osieroconym bratankiem zajmował się Aslam. Kiedy zapytałyśmy o jego matkę odpowiedział enigmatycznie: odesłaliśmy ją. A mały nie tęskni za mamą? Nie.
O ile rytuał Sati został zakazany (Samospalenie wdowy ze zwłokami męża, a także francuska marka kawy. Francuzi mają dziwne poczucie humoru.), to wdowa w Indiach jest traktowana jak przeklęta, przynosząca pecha sprawczyni śmierci męża (obojętnie jakiej). Jest wyrzucana na ulicę, pozbawiana kontaktu z dziećmi. Musi ogolić głowę, ubierać się na biało, nie może używać przypraw itd. Jedyną jej szansą są dorośli synowie, którzy łaskawie zgodzą się mamą zaopiekować.

Zostałyśmy zaproszone na ciąg dalszy wesela następnego dnia, ale w planie miałyśmy wyjazd do Puszkaru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz