Khajuraho, dziś nieduża wioska na granicy północnych i południowych Indii, w XI wieku było stolicą państwa Czandelów, dynastii, która w czasach swej świetności władała terenami stanu Madhya Pradesh. Walki z sąsiadami zmusiły ich jednak do przeprowadzki do górskich warowni a w XII wieku pokonani zostali przez Afganów. Rozprzestrzeniali się oni jak zaraza po Indiach północnych, plądrując i niszcząc co popadło. Mijały wieki, Khajuracho, zrujnowane i opuszczone popadło w zapomnienie. Świątynie jak i drogi do nich prowadzące porosły gęstą roślinnością, dzięki czemu ocalały od zniszczenia przez kolejnego najeźdźcę - Wielkich Mogołów.
Wstałyśmy po 6 by zdążyć przed obezwładniającym upałem. Kilka chwil od wyjścia z hotelu siedziałyśmy już w rikszy, koleś dał po pedałach i ruszyłyśmy telepiącym się niemiłosiernie ustrojstwem w stronę świątyń. Wszyscy rowerowi rikszarze wyglądają tak mizernie, że człowiek w pierwszym odruchu ma ochotę powiedzieć: "siadaj stary, ja popedałuję". Chude toto i żylaste straszliwie, ale silne jak wół. Mimo wszystko jednak na górce zsiadłyśmy, żeby biedak przepukliny nie dostał. W końcu dojechałyśmy do najbardziej znanej grupy świątyń zwanej zachodnią.
To było coś, dla czego warto było się tarabanić przez pół świata. Przepiękne, kunsztownie zdobione budowle. Niesamowite bogactwo ornamentów, nawet wzorki są tam we wzorki.
Postacie na płaskorzeźbach sprawiają wrażenie niezwykle zadowolonych ze wszystkiego. Pierwszy raz w życiu widziałam sztukę sakralną, której twórcy wykazali się poczuciem humoru. I to humoru dość pieprznego. Bardzo to miła odmiana po tych wszystkich naszych świętych przedstawianych najczęściej z miną sugerującą ciężkie zaparcie.
Świątynie powstawały w latach 900-1050, w sumie 85 na powierzchni 21km. Do dziś przetrwało około 20. Tworzono je w stylu Nagara, według traktatów filozoficznych o sztuce Śilpasiastr, które mówią, że świątynia jest strukturą magiczną, mandalą. Budowana według skomplikowanych diagramów ściśle określających proporcje staje się instrumentem komunikacji ze światem niewidocznych i tajemniczych sił. W świątyni pod postacią bogów, demonów, zwierząt i roślin zawarte są wszystkie aspekty świata widzialnego i niewidzialnego. Szczęście, miłość, seks, orgazm i spełnienie, czyli ananda, jest czystym uduchowieniem i zbliża człowieka do boskości. Erotyzm w pradawnej Indii był przedmiotem kultu i celebracji. Boska para złączona w uścisku ilustruje odwieczną i jedyną zasadę istnienia świata - przyciąganie przeciwieństw, dwóch przeciwstawnych biegunów, z połączenia których wydobywa się iskra, eksplozja rozkoszy.
Pozytywna energia tego miejsca naprawdę daje się wyczuć, trudno przejść obojętnie wobec tych figlarnych, zadumanych czy też po prostu radosnych uśmiechów utrwalonych w kamieniu. Słoń śmiejący się z pary uprawiającej seks czy Kriszna i Radha pozujący jak do sweet foci, ona kusząco robi dzióbek (tak, tak, kaczy dzióbek na fotkach ma długą tradycję), on ją niby mimochodem łapie za wydatny biust (moda na tzw.: "melony" też jak widać przetrwała wieki).
Chodziłyśmy od świątyni do świątyni podziwiając i wynajdując coraz to nowe, zabawne szczegóły. Przed wejściem do środka trzeba było zdjąć buty po czym na bosaka wspiąć się po rozgrzanych przez słońce kamiennych stopniach. Na dodatek jak człowiek zapomniał schować buty w cieniu, czy też odwrócić je podeszwami do góry to po wyjściu nie było zmiłuj. Uczucie podobne do włożenia stopy w opiekacz do grzanek (tak przypuszczam, nie próbowałam).
Bardzo miło rozmawiało się z paniami, które tam sprzątały. Każda z nich to wdowa z kilkorgiem dzieci na utrzymaniu. Nie mają lekkiego życia, ale nie skarżą się i nie jęczą jak skupieni głównie na sobie indyjscy faceci. Jedna z nich miała paskudnie rozciętą rękę, na szczęście byłyśmy dobrze zaopatrzone w odkażacz, chusteczki i plasterki z Kubusiem Puchatkiem.
Bardzo ciekawa była świątynia Kali, jako jedyna miała wewnętrzną niszę - garbhagrihę - zamykaną kratą. Jakby bano się, że statua Kali ożyje i odejdzie, by siać pożogę i zniszczenie. Chyba jako jedyna sprawiała dość niepokojące wrażenie, z błyszczącymi oczami i czerwienią na twarzy.
Dochodziło południe i było niewiarygodnie gorąco. Schowałyśmy się przed upałem w świątyni Shivy. Chłodny kamień mahamandapy - podestu gdzie odbywały się rytualne tańce ku czci bóstwa - był niezwykle zachęcający. Cisza przerywana była tylko cichym popiskiwaniem nietoperzy. Zasnęłyśmy i miałam dziwne, rozkołysane sny.
Po obudzeniu postanowiłyśmy znaleźć płaskorzeźbę, która najczęściej przewijała się, gdy szukałyśmy przed wyjazdem informacji o świątyniach. Jak się pewnie domyślacie, chodzi o tą z koniem. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłyśmy ją. Niepozorna, umieszczona z tyłu świątyni z przesłaniem: "seks międzygatunkowy jest co prawda zabawny, ale raczej fuj."
Wstałyśmy po 6 by zdążyć przed obezwładniającym upałem. Kilka chwil od wyjścia z hotelu siedziałyśmy już w rikszy, koleś dał po pedałach i ruszyłyśmy telepiącym się niemiłosiernie ustrojstwem w stronę świątyń. Wszyscy rowerowi rikszarze wyglądają tak mizernie, że człowiek w pierwszym odruchu ma ochotę powiedzieć: "siadaj stary, ja popedałuję". Chude toto i żylaste straszliwie, ale silne jak wół. Mimo wszystko jednak na górce zsiadłyśmy, żeby biedak przepukliny nie dostał. W końcu dojechałyśmy do najbardziej znanej grupy świątyń zwanej zachodnią.
To było coś, dla czego warto było się tarabanić przez pół świata. Przepiękne, kunsztownie zdobione budowle. Niesamowite bogactwo ornamentów, nawet wzorki są tam we wzorki.
Postacie na płaskorzeźbach sprawiają wrażenie niezwykle zadowolonych ze wszystkiego. Pierwszy raz w życiu widziałam sztukę sakralną, której twórcy wykazali się poczuciem humoru. I to humoru dość pieprznego. Bardzo to miła odmiana po tych wszystkich naszych świętych przedstawianych najczęściej z miną sugerującą ciężkie zaparcie.
Świątynie powstawały w latach 900-1050, w sumie 85 na powierzchni 21km. Do dziś przetrwało około 20. Tworzono je w stylu Nagara, według traktatów filozoficznych o sztuce Śilpasiastr, które mówią, że świątynia jest strukturą magiczną, mandalą. Budowana według skomplikowanych diagramów ściśle określających proporcje staje się instrumentem komunikacji ze światem niewidocznych i tajemniczych sił. W świątyni pod postacią bogów, demonów, zwierząt i roślin zawarte są wszystkie aspekty świata widzialnego i niewidzialnego. Szczęście, miłość, seks, orgazm i spełnienie, czyli ananda, jest czystym uduchowieniem i zbliża człowieka do boskości. Erotyzm w pradawnej Indii był przedmiotem kultu i celebracji. Boska para złączona w uścisku ilustruje odwieczną i jedyną zasadę istnienia świata - przyciąganie przeciwieństw, dwóch przeciwstawnych biegunów, z połączenia których wydobywa się iskra, eksplozja rozkoszy.
Pozytywna energia tego miejsca naprawdę daje się wyczuć, trudno przejść obojętnie wobec tych figlarnych, zadumanych czy też po prostu radosnych uśmiechów utrwalonych w kamieniu. Słoń śmiejący się z pary uprawiającej seks czy Kriszna i Radha pozujący jak do sweet foci, ona kusząco robi dzióbek (tak, tak, kaczy dzióbek na fotkach ma długą tradycję), on ją niby mimochodem łapie za wydatny biust (moda na tzw.: "melony" też jak widać przetrwała wieki).
Słynna płaskorzeźba pani malującej sobie rzęsy.
Chodziłyśmy od świątyni do świątyni podziwiając i wynajdując coraz to nowe, zabawne szczegóły. Przed wejściem do środka trzeba było zdjąć buty po czym na bosaka wspiąć się po rozgrzanych przez słońce kamiennych stopniach. Na dodatek jak człowiek zapomniał schować buty w cieniu, czy też odwrócić je podeszwami do góry to po wyjściu nie było zmiłuj. Uczucie podobne do włożenia stopy w opiekacz do grzanek (tak przypuszczam, nie próbowałam).
Bardzo miło rozmawiało się z paniami, które tam sprzątały. Każda z nich to wdowa z kilkorgiem dzieci na utrzymaniu. Nie mają lekkiego życia, ale nie skarżą się i nie jęczą jak skupieni głównie na sobie indyjscy faceci. Jedna z nich miała paskudnie rozciętą rękę, na szczęście byłyśmy dobrze zaopatrzone w odkażacz, chusteczki i plasterki z Kubusiem Puchatkiem.
Bardzo ciekawa była świątynia Kali, jako jedyna miała wewnętrzną niszę - garbhagrihę - zamykaną kratą. Jakby bano się, że statua Kali ożyje i odejdzie, by siać pożogę i zniszczenie. Chyba jako jedyna sprawiała dość niepokojące wrażenie, z błyszczącymi oczami i czerwienią na twarzy.
Dochodziło południe i było niewiarygodnie gorąco. Schowałyśmy się przed upałem w świątyni Shivy. Chłodny kamień mahamandapy - podestu gdzie odbywały się rytualne tańce ku czci bóstwa - był niezwykle zachęcający. Cisza przerywana była tylko cichym popiskiwaniem nietoperzy. Zasnęłyśmy i miałam dziwne, rozkołysane sny.
Po obudzeniu postanowiłyśmy znaleźć płaskorzeźbę, która najczęściej przewijała się, gdy szukałyśmy przed wyjazdem informacji o świątyniach. Jak się pewnie domyślacie, chodzi o tą z koniem. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłyśmy ją. Niepozorna, umieszczona z tyłu świątyni z przesłaniem: "seks międzygatunkowy jest co prawda zabawny, ale raczej fuj."
Proporcje postaci na załączonym obrazku są chyba pobożnym życzeniem twórcy. Chyba, że kiedyś konie były wielkości psa, ja się tam nie znam.
Ogólnie świątynie Khajuraho opisywane są jako erotyczne nie jest to jednak dominujący motyw. Prócz tematów randkowych przedstawione jest też codzienne życie ówczesnych hindusów: praca, zabawa, wojny, sport, joga, dużo słoni i robienie makijażu.
Na terenie świątynnego kompleksu ustawione są źródełka z wodą do picia, ale wiadomo, nie chce człowiek złapać ameby czy czegoś takiego i wodę kupuje. Jak nakazuje Jedyny Słuszny Przewodnik tylko w butelkach z zafoliowaną szyjką, bo Indusi potrafią przyspawać z powrotem zakrętkę. Tak też robiłyśmy, jest folia znaczy się, wszystko gra. Woda, którą kupiłyśmy wcześniej w kiosku usytuowanym przy takim źródełku już dawno z nas wyparowała, poszłyśmy więc kupić nową. Kolesie z kiosku stali przy źródełku i napełniali wyciągnięte wcześniej ze śmietników butelki. Miło z ich strony, że płukali je przed napełnieniem. "Czy wy właśnie napełniacie wodą butelki wyciągnięte ze śmietników, żeby je potem sprzedać jako wodę mineralną?" Popatrzyli się na mnie jakbym się zapytała, czy drzewa rosną w lesie. Jak widać w Indiach łatwo się można zaopatrzyć w zafoliowywacz do butelek. Napiłyśmy się wody ze źródełka, tym razem za darmo i wyszłyśmy z kompleksu na miasto.
Od razu przylepiło się do nas stado dzieciaków w różnym wieku. Jeden z nich, na oko czternastoletni zaoferował, że nam pokaże okolicę. Po historii z wodą nie byłam w nastroju na pogaduszki z miejscową ludnością. Magdalena była. Plota, bo tak chłopak miał na imię, zaprowadził nas do niewielkiego muzeum a potem do innych świątyń, które według niego warte były zobaczenia. Zwiedziłyśmy w sumie całe Khajuraho, co jakimś wielkim wyczynem nie było zważywszy na jego wielkość.
Plota okazał się sympatycznym dwudziestoletnim chłopakiem pochodzącym z dość zamożnej rodziny, takie bananowe dziecko. Jego głównym zajęciem było pałętanie się przez całe dnie bez celu po wiosce i zaczepianie turystów. Poprosiłyśmy go, by nas zabrał do jakiejś dobrej, nieturystycznej restauracji. Faktycznie, miejsce do którego nas zaprowadził serwowało całkiem smaczny daal. Jak na daal.
Klasyk: ryż, placki, ciapki z soczewicy, ziemniaka, różnych warzyw, pomidorowa z serem, jogurt i warzywa, najczęściej pomidor i cebula. Jakże miałam tego dość. Jak mi się chciało mięska z czegoś z kopytami.
Zaproponowałyśmy Plocie, że mu postawimy obiad, ale poprosił tylko o colę. My najedzone, wszyscy w dobrych humorach na deser poszliśmy do sklepu z tekstyliami znajomego Ploty na chai. Moje uzależnienie od kupowania ozdobnych poszewek na poduszki dało o sobie znać i już chwilę po wejściu zawzięcie targowałam się ze sprzedawcą o parę jedwabnych, haftowanych w jakby ptaka. Zawsze mnie to bawi, długie targi polegające na opowiadaniu sobie różnych historii, dowcipów, piciu kolejnej herbaty, co powoli zmierza w kierunku ustalenia ceny satysfakcjonującej dla sprzedawcy i do przyjęcia dla mnie.
Ten rozbroił mnie historią o tym, jak go pewien rikszarz naciągnął w Varanasi na sporą sumkę za krótki przejazd. "Wszystko dlatego, że mam taką inteligentną twarz" opowiadał bardzo zadowolony, "Wyglądam jak ktoś wykształcony i z wyższej kasty. Ci z niższych ciągle próbują ich oszukać na pieniądze."
Zapadł już zmrok, opite chaiem jak bąki umówiłyśmy się z Plotą na następny dzień i wróciłyśmy do hotelu. W Khajuraho oprócz świątyń nie ma nic ciekawego a, że miałyśmy tam spędzić jeszcze jeden dzień postanowiłyśmy zdać się na niego.
Klasyk: ryż, placki, ciapki z soczewicy, ziemniaka, różnych warzyw, pomidorowa z serem, jogurt i warzywa, najczęściej pomidor i cebula. Jakże miałam tego dość. Jak mi się chciało mięska z czegoś z kopytami.
Zaproponowałyśmy Plocie, że mu postawimy obiad, ale poprosił tylko o colę. My najedzone, wszyscy w dobrych humorach na deser poszliśmy do sklepu z tekstyliami znajomego Ploty na chai. Moje uzależnienie od kupowania ozdobnych poszewek na poduszki dało o sobie znać i już chwilę po wejściu zawzięcie targowałam się ze sprzedawcą o parę jedwabnych, haftowanych w jakby ptaka. Zawsze mnie to bawi, długie targi polegające na opowiadaniu sobie różnych historii, dowcipów, piciu kolejnej herbaty, co powoli zmierza w kierunku ustalenia ceny satysfakcjonującej dla sprzedawcy i do przyjęcia dla mnie.
Ten rozbroił mnie historią o tym, jak go pewien rikszarz naciągnął w Varanasi na sporą sumkę za krótki przejazd. "Wszystko dlatego, że mam taką inteligentną twarz" opowiadał bardzo zadowolony, "Wyglądam jak ktoś wykształcony i z wyższej kasty. Ci z niższych ciągle próbują ich oszukać na pieniądze."
Zapadł już zmrok, opite chaiem jak bąki umówiłyśmy się z Plotą na następny dzień i wróciłyśmy do hotelu. W Khajuraho oprócz świątyń nie ma nic ciekawego a, że miałyśmy tam spędzić jeszcze jeden dzień postanowiłyśmy zdać się na niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz