Ok piątej obudziła mnie Magdalena. Leżała blada jak śmierć na chorągwi, dopadł ją indyjski bakcyl. Prawdopodobnie szatan siedział w cebuli z wczorajszego obiadu, bo była to jedyna rzecz z naszych wspólnych posiłków której ja zjadłam tylko odrobinę. Może to też kwestia tego, że profilaktycznie łykałam nasz rodzimy Nifuroksazyd, przez co miałam tylko lekkie mdłości. Już zaczynałam opracowywać plan przedłużenia pobytu w nieszczęsnej Agrze, na szczęście miała ze sobą Streptoquin, pamiątkę z Egiptu. Afrykańskie prochy nie zadziałały na Indyjskie bakterie w 100%, jednak na tyle dobrze, że się dziewczyna mogła zwlec z łóżka do taksówki.
Lonely Planet przytacza historyjkę o właścicielach restauracji w Agrze i Varanasi, którzy wspólnie z właścicielami lokalnych klinik uknuli sprytny plan. Zatruwali zamawiane przez turystów posiłki przez co trafiali oni do klinik, gdzie poddawani byli kosztownej kuracji. Przedsiębiorczy Indusi nie przewidzieli jednak faktu, że nawet niezatrute indyjskie żarcie jest ciężkostrawne dla obcokrajowców, a to co u miejscowego spowoduje biegunkę resztę świata po prostu zabije. Martwi turyści nie przynoszą dochodów, więc proceder został ukrócony, ale Lonely Planet to rzetelny przewodnik, więc lakonicznie podsumowuje: "The scan has been quashed, but could always reappear."
Radzę zatem, gdy wylądujecie w Indiach, w pierwszej napotkanej aptece kupić leki na zatrucie pokarmowe. Kosztują grosze, można kupić tyko ilość wystarczającą na jedną kurację a aptekarz powinien wiedzieć, jaki lek będzie odpowiedni dla białasa. Ja wzięłam też zapas do Polski, bo znam przypadki, gdy syf uaktywnił się po paru dniach po powrocie, a nie działają na niego europejskie medykamenty. Mi na szczęście się nie przydały i służyły tylko jako talizman.
Dotarłyśmy na dworzec i z ulgą oddałyśmy nasze plecaki tragarzom. Magdalena ledwo szła sama a ja czterdziestu kilom bagażu daję radę tylko na krótkich dystansach. Drobna kobitka, wielkości mniej więcej mojego plecaka poderwała go z ziemi, sprawnym ruchem umieściła na głowie i po chwili już gnała przed siebie, a za nią jej partner z czapką zrobioną z plecaka Magdaleny. Tragarzy na stacjach kolejowych można poznać po czerwonej koszuli albo jaskrawym szalu, którego używają jako podściółkę do ciężarów noszonych na głowach.
Pociąg przyjechał zadziwiająco punktualnie. Po trzech godzinach znalazłyśmy się w Jhansi, skąd ruszyłyśmy prosto do Orachhy (ew Orchha, Urchha lub Orcha). Jest to niewielka mieścinka której nazwa znaczy "bierz go!" Miejsce o takiej nazwie po prostu trzeba odwiedzić. Jak wieść gminna niesie dawno, dawno temu jego założyciel, maharadża Rudra Pratap Singh zapytał bramina jak ma nazwać nowe miasto, by zapewnić mu szczęście i dostatek. Bramin odparł: „nazwij je pierwszymi słowami, które wypowiesz następnego dnia.” Z tego wynika, że władca nie był zbyt uprzejmym człowiekiem, bo miejscowość nie nazywa się Namaste, tylko Orachha, od „ur cza”. Tak bowiem krzyknął maharadża do psa, z którym wybrał się na polowanie na jelenie.
Zameldowałyśmy się w hotelu i jak tylko zamknęły się za nami drzwi pokoju, odcinając nas od pięćdziesięciostopniowego upału na zewnątrz, padłyśmy na łóżko i spałyśmy do wieczora.
Gdy upał nieco zelżał wyszłyśmy na spacer. Nasz hotel umiejscowiony był przy głównej drodze wjazdowej, która ciągnęła się przez całą miejscowość. Prawdopodobnie by ją poszerzyć wyburzono fasady domów na jej długości. Wyburzono i tak zostawiono, wszystkie domy zaczynają się od połowy pokoi, nikomu to najwidoczniej nie przeszkadza. Ot, urwało pół salonu i sypialni na piętrze, cudownie, babcia będzie miała gdzie się opalać bez wychodzenia na dwór. Incredible India. Skręciłyśmy w stronę olbrzymiej, odrestaurowanej i pomalowanej na wściekle pomarańczowy kolor świątyni Ram Raja. Przeszłyśmy wzdłuż szpaleru straganów z pamiątkami i jedzeniem dla pielgrzymów, potem przez bramę i znalazłyśmy się na placu przed świątynią.
Szłyśmy dalej oglądając sobie Orachhę. Krówki, śmieci, kramy, dzieci, kolorowe panie i pozawijanych w tradycyjne szaty panów. Wreszcie, prawdziwe hinduskie Indie.
Cały ten pierdolnik tworzy piękne, artystyczne kompozycje, cudownie wyglądające na zdjęciach
W tle klasyczny indyjski szalet ozdobiony popiersiami damy i gentlemana
Bardzo spodobała mi się monumentalna świątynia Chaturbhuj wybudowana ku czci Wisznu w 875 roku, gdy u nas szczytem architektonicznej finezji była drewniana chata z klepiskiem. Na szczęście muzułmańscy barbarzyńcy w swym szale niszczenia przegapili Orachhę i do dziś można podziwiać oryginalne, hinduskie budowle.
Gdy obchodziłyśmy budynek dookoła szukając wejścia spotkałyśmy indyjskiego archeologa pracującego przy renowacji świątyni. Opowiedział nam o swojej pracy i zaprowadził do środka. Tam przedstawił nam jednego z mieszkających w świątyni hindusów, który zaproponował wycieczkę po Chaturbhuj. Magdalena miała dość, więc sama ruszyłam za przewodnikiem. Wchodziliśmy po stromych schodach pokonując kolejne kondygnacje. Przeciskaliśmy się przez wąskie korytarze i niskie portale, tzn ja się przeciskałam a on, chudy i niski przemykał niczym jaszczurka. Mogłam oglądnąć wnętrze świątyni z małego balkoniku umieszczonego pod sklepieniem. W końcu dotarliśmy na dach, skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. Na kopułach ozdabiających budowlę siedziały sępy, w pierwszym momencie myślałam, że to rzeźby. Sporo też było gniazd dzikich pszczół.
Schodziliśmy na dół przy wtórze chóru męskich głosów intonujących pieśni ku czci Wisznu. Archeolog powiedział nam, że są to ślepcy również mieszkający w świątyni. Zbudowana na planie krzyża bardzo przypominała mi średniowieczne kościoły, równie strzelista i majestatyczna.
Magdalena siedziała na kocu rozścielonym specjalnie dla niej przez troskliwego gospodarza a wokół niej tłoczyła się gromadka, mamusia, tatuś i mnóstwo dzieciaków zauroczeni bladą blondynką.
Po sesji zdjęciowej ruszyłyśmy dalej, aż doszłyśmy do rzeki Betwy. Niestety miejscowym służy głównie za toaletę, bo cóż może być przyjemniejszego od romantycznej porannej defekacji nad rzeką. Przez to, zwłaszcza gdy stan wody był stosunkowo niski, był to dla nas niezbyt przyjemny widok. Lokalesi wiadomo, problemu z tym nie mają. Jeden wali kupę obok posążków bogów, kawałek dalej koledzy biorą wieczorną kąpiel a pielgrzym siedzący na kamieniu robi sobie makijaż.
Słońce zaczęło zachodzić oświetlając chhatri, indyjskie cenotafy. Hindusi po śmierci są kremowani, więc władcom budowano takie symboliczne grobowce. W Orachhi jest mnóstwo niesamowitych, starożytnych budowli, nie udało nam się zobaczyć wszystkiego i było to pierwsze miejsce z dotychczas odwiedzonych, do którego chętnie bym wróciła. Na szczęście następnego dnia wyjeżdżałyśmy po południu, więc był czas by coś w Orachhi jeszcze zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz