poniedziałek, 23 września 2013

Dzień 7 ORACHHA - KHAJURAHO

 

Przed wyjazdem z uroczej Orachhy poszłyśmy jeszcze zobaczyć siedemnastowieczny kompleks pałacowy. Podobno jeden z nich, Jahangiri Mahal maharadża Bir Sing Deo budował dla cesarza Jahangira przez 20 lat. Cesarz spędził w nim noc, stwierdził, że sympatyczny domek i w ogóle, ale raczej nie w jego stylu, i pałac został porzucony. Weszłyśmy na teren kompleksu przez nabijaną kolcami bramę. Były umieszczane tam po to, by zapobiec wyważeniu bramy słoniem. 


Kupiłyśmy bilety po tradycyjnie zawyżonej cenie. Do tego chcieli absurdalną ilość pieniędzy za możliwość robienia zdjęć i niedorzeczną opłatę za nakręcenie filmu. Pan w kasie był bardzo zdziwiony, że nie chcemy robić zdjęć ani filmów; "Ale czemu, taki ładny pałac?" Oczywiście łgałyśmy w żywe oczy. Jahangiri Mahal piękny jak orientalny sen, nawet tak zaniedbany i ogołocony z prawie wszystkich ozdób. Gdzieniegdzie zachowały się oryginalne malowidła, niczym wspomnienie dawnej wspaniałości. Nie rozumiem, czemu cesarz nie chciał w nim mieszkać, ja bym brała.


Na jednym z krużganków drzemała małpa, langur szary. Wyglądał spokojnie i zaczęłam podchodzić bliżej. Byłam jakieś dwa metry od niego, gdy powoli otworzył oczy a wargi uniosły się odsłaniając klawiaturę białych zębów. Śpiący langur wyglądał bardzo ludzko ale wystarczyło, by zaczął warczeć i iluzja człowieczeństwa szybko zniknęła. Nie czekałam co zrobi dalej i wycofałam się na z góry upatrzoną pozycję.

W Indonezji małpy były przyjazne lub po prostu ignorowały ludzi, dziwiłam się, czemu Azjaci się ich boją. Wystarczy jednak spotkać dziko żyjącą, by nabrać respektu. Bardzo agresywne paskudy. Zwiedziłyśmy jeszcze Raj Mahal, mniej okazały ale za to sporo w nim było dość dobrze zachowanych fresków. 

W okolicy było jeszcze kilka ciekawych budowli do oglądnięcia, rozległe ruiny na pustkowiu, ale musiałyśmy wracać by zdążyć na pociąg do Khajuraho.

Pociąg spóźnił się bagatela trzy godziny, co jak się później okazało nie było jakimś specjalnym rekordem. O dziwo dworce w Indiach są dobrze oznaczone, tablice przyjazdów/odjazdów działają. Przeważnie nie miałyśmy problemu ze znalezieniem peronu. Człowiek może się jednak zestresować, kiedy zapowiadany pociąg nie przyjeżdża od trzech godzin, a w ogłaszanych informacjach pomijany jest ten fakt. Po prostu spóźniający się pociąg przestaje być zapowiadany do czasu, aż się pojawi.


Czekając poznałyśmy dwie Rosjanki, które odwiedzały Indie któryś już raz z rzędu i pałętały się tu już od trzech miesięcy. Byłam pod wrażeniem wielkości ich plecaków, połowy objętości mojego, a miałam w nim naprawdę tylko podstawowe wyposażenie (co prawda pod koniec wycieczki w połowie wypełniony był pamiątkami.)


W końcu przyjechał. Miałyśmy miejsca w sleeperze, a kiedy jedna z uroczych towarzyszek podróży w końcu wysiadła mogłyśmy nawet skorzystać z poduszek, które przejęła na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy" i na nich spała. Na wszystkich sześciu.

Induska śpiąca w seksownej pozie 'facepalm'. 
Wbrew pozorom nie chciała się udusić, tylko jakimś cudem tak jej było wygodnie. 
Tzw różnice kulturowe jak mniemam.

 Dotarłyśmy do Khajuraho w środku nocy. Następnego dnia miałyśmy wreszcie zobaczyć erotyczne świątynie, czyli to, czego byłam najbardziej ciekawa.

piątek, 13 września 2013

Dzień 6 AGRA - ORACHHA

Ok piątej obudziła mnie Magdalena. Leżała blada jak śmierć na chorągwi, dopadł ją indyjski bakcyl. Prawdopodobnie szatan siedział w cebuli z wczorajszego obiadu, bo była to jedyna rzecz z naszych wspólnych posiłków której ja zjadłam tylko odrobinę. Może to też kwestia tego, że profilaktycznie łykałam nasz rodzimy Nifuroksazyd, przez co miałam tylko lekkie mdłości. Już zaczynałam opracowywać plan przedłużenia pobytu w nieszczęsnej Agrze, na szczęście miała ze sobą Streptoquin, pamiątkę z Egiptu. Afrykańskie prochy nie zadziałały na Indyjskie bakterie w 100%, jednak na tyle dobrze, że się dziewczyna mogła zwlec z łóżka do taksówki.

Lonely Planet przytacza historyjkę o właścicielach restauracji w Agrze i Varanasi, którzy wspólnie z właścicielami lokalnych klinik uknuli sprytny plan. Zatruwali zamawiane przez turystów posiłki przez co trafiali oni do klinik, gdzie poddawani byli kosztownej kuracji. Przedsiębiorczy Indusi nie przewidzieli jednak faktu, że nawet niezatrute indyjskie żarcie jest ciężkostrawne dla obcokrajowców, a to co u miejscowego spowoduje biegunkę resztę świata po prostu zabije. Martwi turyści nie przynoszą dochodów, więc proceder został ukrócony, ale Lonely Planet to rzetelny przewodnik, więc lakonicznie podsumowuje: "The scan has been quashed, but could always reappear."
Radzę zatem, gdy wylądujecie w Indiach, w pierwszej napotkanej aptece kupić leki na zatrucie pokarmowe. Kosztują grosze, można kupić tyko ilość wystarczającą na jedną kurację a aptekarz powinien wiedzieć, jaki lek będzie odpowiedni dla białasa. Ja wzięłam też zapas do Polski, bo znam przypadki, gdy syf uaktywnił się po paru dniach po powrocie, a nie działają na niego europejskie medykamenty. Mi na szczęście się nie przydały i służyły tylko jako talizman.

Dotarłyśmy na dworzec i z ulgą oddałyśmy nasze plecaki tragarzom. Magdalena ledwo szła sama a ja czterdziestu kilom bagażu daję radę tylko na krótkich dystansach. Drobna kobitka, wielkości mniej więcej mojego plecaka poderwała go z ziemi, sprawnym ruchem umieściła na głowie i po chwili już gnała przed siebie, a za nią jej partner z czapką zrobioną z plecaka Magdaleny. Tragarzy na stacjach kolejowych można poznać po czerwonej koszuli albo jaskrawym szalu, którego używają jako podściółkę do ciężarów noszonych na głowach.


Pociąg przyjechał zadziwiająco punktualnie. Po trzech godzinach znalazłyśmy się w Jhansi, skąd ruszyłyśmy prosto do Orachhy (ew Orchha, Urchha lub Orcha). Jest to niewielka mieścinka której nazwa znaczy "bierz go!" Miejsce o takiej nazwie po prostu trzeba odwiedzić. Jak wieść gminna niesie dawno, dawno temu jego założyciel, maharadża Rudra Pratap Singh zapytał bramina jak ma nazwać nowe miasto, by zapewnić mu szczęście i dostatek. Bramin odparł: „nazwij je pierwszymi słowami, które wypowiesz następnego dnia.” Z tego wynika, że władca nie był zbyt uprzejmym człowiekiem, bo miejscowość nie nazywa się Namaste, tylko Orachha, od „ur cza”. Tak bowiem krzyknął maharadża do psa, z którym wybrał się na polowanie na jelenie.
Zameldowałyśmy się w hotelu i jak tylko zamknęły się za nami drzwi pokoju, odcinając nas od pięćdziesięciostopniowego upału na zewnątrz, padłyśmy na łóżko i spałyśmy do wieczora.

Gdy upał nieco zelżał wyszłyśmy na spacer. Nasz hotel umiejscowiony był przy głównej drodze wjazdowej, która ciągnęła się przez całą miejscowość. Prawdopodobnie by ją poszerzyć wyburzono fasady domów na jej długości. Wyburzono i tak zostawiono, wszystkie domy zaczynają się od połowy pokoi, nikomu to najwidoczniej nie przeszkadza. Ot, urwało pół salonu i sypialni na piętrze, cudownie, babcia będzie miała gdzie się opalać bez wychodzenia na dwór. Incredible India. Skręciłyśmy w stronę olbrzymiej, odrestaurowanej i pomalowanej na wściekle pomarańczowy kolor świątyni Ram Raja. Przeszłyśmy wzdłuż szpaleru straganów z pamiątkami i jedzeniem dla pielgrzymów, potem przez bramę i znalazłyśmy się na placu przed świątynią.


Szłyśmy dalej oglądając sobie Orachhę. Krówki, śmieci, kramy, dzieci, kolorowe panie i pozawijanych w tradycyjne szaty panów. Wreszcie, prawdziwe hinduskie Indie.

 Cały ten pierdolnik tworzy piękne, artystyczne kompozycje, cudownie wyglądające na zdjęciach

W tle klasyczny indyjski szalet ozdobiony popiersiami damy i gentlemana

Bardzo spodobała mi się monumentalna świątynia Chaturbhuj wybudowana ku czci Wisznu w 875 roku, gdy u nas szczytem architektonicznej finezji była drewniana chata z klepiskiem. Na szczęście muzułmańscy barbarzyńcy w swym szale niszczenia przegapili Orachhę i do dziś można podziwiać oryginalne, hinduskie budowle.


Gdy obchodziłyśmy budynek dookoła szukając wejścia spotkałyśmy indyjskiego archeologa pracującego przy renowacji świątyni. Opowiedział nam o swojej pracy i zaprowadził do środka. Tam przedstawił nam jednego z mieszkających w świątyni hindusów, który zaproponował wycieczkę po Chaturbhuj. Magdalena miała dość, więc sama ruszyłam za przewodnikiem. Wchodziliśmy po stromych schodach pokonując kolejne kondygnacje. Przeciskaliśmy się przez wąskie korytarze i niskie portale, tzn ja się przeciskałam a on, chudy i niski przemykał niczym jaszczurka. Mogłam oglądnąć wnętrze świątyni z małego balkoniku umieszczonego pod sklepieniem. W końcu dotarliśmy na dach, skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. Na kopułach ozdabiających budowlę siedziały sępy, w pierwszym momencie myślałam, że to rzeźby. Sporo też było gniazd dzikich pszczół.


Schodziliśmy na dół przy wtórze chóru męskich głosów intonujących pieśni ku czci Wisznu. Archeolog powiedział nam, że są to ślepcy również mieszkający w świątyni. Zbudowana na planie krzyża bardzo przypominała mi średniowieczne kościoły, równie strzelista i majestatyczna.



Magdalena siedziała na kocu rozścielonym specjalnie dla niej przez troskliwego gospodarza a wokół niej tłoczyła się gromadka, mamusia, tatuś i mnóstwo dzieciaków zauroczeni bladą blondynką. 


Po sesji zdjęciowej ruszyłyśmy dalej, aż doszłyśmy do rzeki Betwy. Niestety miejscowym służy głównie za toaletę, bo cóż może być przyjemniejszego od romantycznej porannej defekacji nad rzeką. Przez to, zwłaszcza gdy stan wody był stosunkowo niski, był to dla nas niezbyt przyjemny widok. Lokalesi wiadomo, problemu z tym nie mają. Jeden wali kupę obok posążków bogów, kawałek dalej koledzy biorą wieczorną kąpiel a pielgrzym siedzący na kamieniu robi sobie makijaż.



Słońce zaczęło zachodzić oświetlając chhatri, indyjskie cenotafy. Hindusi po śmierci są kremowani, więc władcom budowano takie symboliczne grobowce. W Orachhi jest mnóstwo niesamowitych, starożytnych budowli, nie udało nam się zobaczyć wszystkiego i było to pierwsze miejsce z dotychczas odwiedzonych, do którego chętnie bym wróciła. Na szczęście następnego dnia wyjeżdżałyśmy po południu, więc był czas by coś w Orachhi jeszcze zobaczyć.


środa, 4 września 2013

Dzień 5 AMER - SIKIRI - AGRA

Pałętałyśmy się po tym szalonym kraju od kilku dni i jakoś tak mało nam było Indii w Indiach. Często można się tam poczuć jak w jakimś kraju arabskim. Wg internetowych źródeł hindusi w Indiach to ok 80% społeczeństwa a muzułmanie 14%, miałam jednak wrażenie, że jest ich co najmniej 50%.

Indie mają islamowi wiele do wybaczenia. Muzułmanie najeżdżali Indie by rabować, gwałcić i mordować, przy okazji niszczyli hinduskie oraz buddyjskie miejsca kultu. Najskuteczniejsi okazali się Wielcy Mogołowie, z premedytacją i doszczętnie usuwali je z powierzchni ziemi od 1526r. Dynastia ta podbiła i rządziła Indiami 180 lat. Postanowili wyplenić hinduizm burząc świątynie w całym państwie, zakazując obchodzenia świąt, mieszanych  małżeństw, nakładając podatki na niewiernych a w końcu po prostu ich mordując. Arthur L. Basham swoją książkę "The Wonder That was India" kończy właśnie na roku 1526. O dziwo jednak, patrząc na inne kraje podbite przez muzułmanów, Indie oparły się islamizacji. Po upadku dynastii Mogołów i w czasie późniejszego przejęcia władzy przez Wielką Brytanię hinduizm przeżywał swoje odrodzenie. Do dziś trwa odbudowywanie świątyń i próby ratowania tego, co zostało z tysiącletnich budowli.

Tego dnia zwiedziłyśmy "indyjskie" perły architektury Fatehpur Sikri i Taj Mahal. Bardzo ładne kwiatki i ażurki. Trudno z resztą, żeby nie były ładne skoro Islam zabrania wykonywania wizerunków istot żywych "z twarzą" i biedni, niewątpliwie sfrustrowani artyści przez całe życie dłubali tylko te swoje ażury i zieleninę.

Fatehpur Sikri, XVI-wieczne miasto duchów. Zdecydowałyśmy się je odwiedzić w ostatniej chwili, po drodze do Agry. Kupiłyśmy bilety, do których w pakiecie była dołączona przewodniczka. Rozumiałam jakieś 2/3 z tego co mówiła, załatwił mnie jej akcent. Większy problem miałam tylko z gośćmi z call center (zrozumiałam wreszcie o co chodzi w tych angielskich dowcipach).

Założycielem miasta był Dżalal-ud-dina Muhammad Akbar, w skrócie Akbar (wielki). Mimo jego nędznej postury nie był to przydomek ironiczny, bowiem był on człowiekiem, którego porównać można z Juliuszem Cezarem czy Aleksandrem Wielkim. Gdy w wieku 17 lat przeją rządy jako trzeci cesarz z dynastii Wielkich Mogołów na Nizinie Gangestańskiej panował chaos i głód. Umarł jako najbogatszy władca ówczesnych czasów, pozostawiając po sobie zjednoczone 2/3 Indii, olbrzymią armię, sprawny system podatkowy i administrację. Podporządkował sobie Radżputów, Afganów, zdobył Gudżarat i wcielił do imperium Kaszmir.


Władca wraz z dworem podróżował po swych włościach mieszkając w seraju. Trudno mi to sobie wyobrazić, przenośne, olśniewające przepychem miasteczko namiotowe. Dworzanie, żony, setki konkubin (ówcześni władcy zbierali je jak Pokemony) nie licząc służby. Mnóstwo namiotów, niebanalne zadanie logistyczne. Nic dziwnego, że Akbarowi w końcu się znudziło i postanowił zbudować sobie miasto. Na miejsce jego powstania wybrał wioskę Sikri gdzie mieszkał mędrzec sufi, Salim Ćiśti. Według legendy cesarz przez długi czas nie mógł doczekać się dziedzica. Salim zabił własnego syna, by jego dusza mogła się wcielić w pierworodnego potomka cesarza. 


Fatehpur Sikri w całości zbudowane jest z czerwonego piaskowca, tylko grobowiec Salima, zrobiony z białego marmuru wyraźnie odcina się od otoczenia. W kompleksie widoczne jest połączenie stylów architektury muzułmańskiej, hinduskiej i perskiej. Tak samo jak w architekturze cesarz chciał przywrócić równowagę między religiami m.in. poślubiając hinduskę i chrześcijankę, a także znosząc szereg krzywdzących hindusów praw ustanowionych przez jego przodków.

Zwiedzanie rozpoczęłyśmy od części gdzie mieszkali władca i jego dwór. Rozmieszczenie a także kształt budynków przypomina bardziej obóz namiotowy niż pałac cesarski. Wszystko jest takie malutkie i urocze. Na początku weszłyśmy do i-Khas, Sali Audiencji Prywatnych. Jej środek zajmuje rzeźbiona kolumna podtrzymująca sześciometrowy okrągły tron cesarski, do którego prowadzą kamienne mosty z czterech rogów sali.


Potem zobaczyłyśmy pałace królowych, harem, pałac wiatrów, baseny. Gołe, kamienne szkielety budynków, odarte ze wszystkiego. Jednak nawet te pozostałości po dawnej świetności robią wrażenie. Niesamowity detal, wszystko wykonane z niebywałym pietyzmem.



Na dziedziniec olbrzymiego meczetu Jama Masjid prowadzą monumentalne bramy. Buland Darwaza (Brama Zwycięstwa), pełniąca rolę łuku triumfalnego razem ze schodami ma 54m wysokości. Najsłynniejsza z umieszczonych na niej inskrypcji brzmi: "Jezus syn Marii powiedział: świat jest mostem, przejdź po nim, ale nie buduj na nim domów. Ten, kto ma nadzieję na godzinę, może mieć nadzieję na wieczność. Świat trwa godzinę. Spędź ją na modlitwie, bo reszta jest ukryta."


W przeciwieństwie do opuszczonej części pałacowej, po której snują się tylko turyści, meczet tętni życiem. Ludzie łazili, modlili się, robili interesy, jedli obiad, spali. Kochana przewodniczka nie mogła się powstrzymać i zaprowadziła nas do kolesia sprzedającego kolorowe szmaty. Taką kupioną u niego tkaniną wierni przykrywają grobowiec Salima Ćistiego podczas modlitwy. Panie, idź pan, nie nasza religia, nie nasz święty, po co mamy to robić?


Chodzenie boso, bo buty trzeba było zostawić pod bramą, po rozgrzanych kamieniach dziedzińca wymagało wiele samozaparcia, a biegać i podskakiwać nie wypadało. Wreszcie zrozumiałam dlaczego przewodniczka miała na nogach grube frotowe skarpety. Po meczecie poszłyśmy zobaczyć ten słynny grobowiec świętego męża.


W środku wyglądał ciekawiej niż z zewnątrz. Ażury doskonale zdają egzamin jako klimatyzacja. Koronkowa ściana zewnętrzna skrywała niewielkie pomieszczenie otoczone korytarzem. W środkowej części znajdował się grobowiec pokryty tkaninami i pieniędzmi.


Muzułmanki nie są godne przebywać w tak ważnych i świętych miejscach, pewnie zaczęłyby piszczeć i poobgryzały kolumny, albo co. Modlą się zatem na zewnątrz i na ażurowym oknie wiążą czerwone wstążeczki.


Miasto zostało opuszczone w 1585 roku z powodu niewydolności systemów nawadniających i odległości od źródła wody. Jest to hipoteza, ale trudno wymyślić inny powód do zostawienia tego niesamowitego miasta. Zwłaszcza gdy stoi się tam w porze suchej w samo południe. Podeszwy stóp miałyśmy już spieczone jak chapati, było koszmarnie gorąco. Odzyskałyśmy nasze obuwie od krzykaczy przy bramie i ruszyłyśmy w stronę Agry, by zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata, Taj Mahal. Robienie z niego symbolu Indii jest jak stwierdzenie, że Pałac Kultury i Nauki jest symbolem Polski. Muzułmański grobowiec wizytówką Hinduskiego kraju, gdzie podstawą jest wiara w reinkarnację? Bitch please.

Taj Mahal, owiany legendą o tragicznej miłości cesarza Shah Jahana do jego trzeciej z jedenastu żon Mumtaz Mahal. Gdy zmarła, władca pogrążony w wielkim smutku rozkazał wybudować jej wspaniały grobowiec jako dowód wielkiej miłości. Przed śmiercią poprosiła go, by się więcej nie żenił, więc nie dobił do 20 żon jak mój ulubieniec Akbar. Miał jednak na pocieszenie kilkutysięczny harem, więc myślę, że biedak jakoś dał radę. 

Mumtaz Mahal i Shah Jahan

Skończmy jednak te podśmiechujki z bajeczek dla romantycznych turystów. Mumtaz i Shah Jahan znali się od dziecka. Ślub wzięli gdy on miał 20 a ona 19 lat. Koronowani na cesarza i cesarzową zostali 16 lat później. Rola Mumtaz na dworze nie sprowadzała się tylko do bycia ozdobą tronu, wspólnie z mężem sprawowała władzę. Prowadziła politykę łagodzenia konfliktów między muzułmanami a hindusami, rozpoczętą przez Akbara. Była obecna na wszelkich naradach i politycznych spotkaniach doradzając cesarzowi skryta za pardą. Pod swą pieczą miała dużo wykształconych kobiet. W tamtych czasach Persjanki posiadały dużą wiedzę medyczną, w szczególności znały się na położnictwie. Ale o kobietach w tym kontekście historia nie wspomina zbyt często. Jak na przykład o Satiunnisie, zwanej Grotem Dzidy Między Niewiastami, znakomitej lekarce i uczonej, obdarzonej godnością strażniczki pieczęci cesarzowej. Na dworze zasłynęła jednak jako deklamatorka Koranu i poezji.

Skoro w haremie nie było problemem kontrolowanie ilości potomstwa i wiedziano jak niebezpieczne mogą być tak częste ciąże, to dlaczego cesarzowa w ciągu 19 lat rodziła trzynaście razy? To sprawiło, że przedwcześnie się postarzała i w końcu umarła wydając na świat 14 dziecko w wieku 49 lat. Shah Jahan szalał z rozpaczy. Stracił swoją powiernicę i przyjaciółkę, która była jego opoką w sprawach politycznych i prywatnych. Zarządził dwa lata żałoby. W Islamie kobiety nie idą do raju. Gdy uzmysłowił sobie fakt, że nie spotka się z Mumtaz po śmierci, kompletnie się załamał. Kazał ulemom (uczeni, muzułmańscy teologowie) znaleźć w świętych pismach jakieś odstępstwa od tej reguły. Gdy odpowiedź wciąż była odmowna wpadł na inny pomysł. Wybuduje ku czci Allacha budowlę tak wspaniałą, że ten, oszołomiony pięknem grobowca pozwoli Mumtaz wejść do raju.

Ulemowie zachwyceni tym zwrotem wydarzeń zacierali pazerne łapki. Gdy żyła Mumtaz nie znaczyli nic na dworze, gdzie panował rozsądek i racjonalizm. Po jej śmierci cesarz stał się gorliwym wyznawcą Allaha. Ulemowie zyskiwali coraz większą władzę. Pod ich wpływem Shah Jahan zaprzepaścił wszystko, nad czym pracował jego ukochany dziadek Akbar i żona. Rozpoczęły się masowe pogromy hindusów i chrześcijan, metodyczne niszczenie świątyń, co według Ulemów miało Mumtaz pomóc w dostaniu się do raju.

I tym właśnie jest Taj Mahal. Dla hindusów symbolem ucisku, bezużyteczną budowlą gdyż każdy, nawet cesarzowa podlega reinkarnacji. Dla muzułmanów miejscem świętym, symbolem męczeństwa - bowiem w Islamie kobieta umierająca przy porodzie jest traktowana niemal jak święta, męczennica - a nie wiecznej miłości.

Agra, gdzie znajduje się Taj Mahal to miasto dla wielbicieli apokalipsy zombie. Próba przedarcia się do bram kompleksu przez rzucających się na nas z wrzaskiem i obłędem w oczach przewodników, sprzedawców itp. oszołomów, dostarcza podobnych wrażeń. Na teren zwiedzania wchodzimy przez bramkę VIP do czego uprawnia nas bilet dla białasów za 750INR, Indianie ze swoimi biletami za 20 drepczą powoli w kolejce. Przechodzimy przez olbrzymią bramę...


...i tadam, oczom naszym ukazuje się cacuszko z białego marmuru wysadzane drogimi kamieniami.


Pierwotnie grobowiec otoczony był perskim ogrodem, pełnym egzotycznych drzew i kwiatów. Niestety Brytyjczycy przerobili go na park angielski. Po jego terenie przechadzało się mnóstwo turystów z całych Indii i znacznie mniej z reszty świata. Brodziłyśmy w tym tłumie aż do wejścia do mauzoleum. Ludzie przepędzeni zostali jak stado kóz dookoła grobu cesarzowej. Nie było możliwości stanięcia przez chwilę w spokoju i obejrzenia wnętrza. Jak by tego było mało w środku było ciemno i duszno. Wszystko zorganizowane jest na zasadzie "wszedłeś, zobaczyłeś, no to wypad."


Zdjęć w środku nie można robić, więc jak zwykle w takich sytuacjach włączył mi się duch wolności i przekory, i napstrykałam w opór. 


 

Kwiatki i ażurki najwyższej próby. Legenda głosi, że po skończonej budowie cesarz kazał poobcinać ich twórcom kciuki, by nie powstało już nic równie wspaniałego. Do dziś potomkowie tych artystów pracują przy renowacji mauzoleum, a w pobliskich sklepach można kupić ich dzieła z wzorami zrobionymi w ten sam sposób co te w Taj Mahal. 

Zbliżał się wieczór, czekałyśmy, aż marmur zacznie zmieniać kolor. Zmęczone chciałyśmy sobie gdzieś pod Taj Mahal usiąść, ale się nie dało. Ciągle ktoś nam robił zdjęcia, albo podchodził i chciał się z nami fotografować. Było to dość miłe do momentu, kiedy po trzeciej zmianie miejsca odpoczynku, w którym zaczynało robić się tłoczno, podeszła do nas jakaś dziewczynka. Ok, zróbmy sobie słit focię. Okazało się, że dziewczynka ma ze sobą olbrzymią rodzinę, z której każdy taką fotkę z nami chciał. Po chwili się zorientowałam, że za rodziną ustawiła się kolejka, jakieś dziesięć osób i cały czas dochodzili nowi. Dookoła zebrał się też spory tłum, chcący zobaczyć co się dzieje i przy okazji zrobić zdjęcie. Generalnie przez dłuższą chwilę nikt nie interesował się siódmym cudem świata, tylko nami. Zwiałyśmy stamtąd i schowałyśmy się pod meczetem. "Przepraszam bardzo, mogę sobie zrobić z tobą zdjęcie?" Bosz, "Jasne, 30 rupii" postanowiłam zmienić strategię, koleś się zdziwił i sobie poszedł. Miałyśmy spokój, miejsce powoli się wyludniało. 


Za mauzoleum rozciąga się rzeka, wstęp od jej strony broniony jest przez uzbrojonych w broń maszynową ochroniarzy, dwie krowy i małego kundelka. Przynajmniej to się pałętało za zasiekami. Zrobiło się ciemno, w zależności od koloru nieba marmur zmieniał kolor, z białego na pomarańczowy. Pożegnałyśmy Taj Mahal.

 

Agra jest koszmarna, jedynym słusznym sposobem zwiedzenia Taj Mahal jest zrobienie tego po drodze do innego miejsca, by jak najkrócej przebywać w tym mieście. Zaprowadzono nas do jakiejś "eleganckiej" knajpy, ale już nie miałyśmy sił szukać czegoś normalnego. Zamówiłyśmy kurczaka tandori. Dostałyśmy po porcji kilku wysuszonych na wiór kawałków, do tego surową cebulę przyprawioną kolendrą. Przed wizytą w Indiach nie znałam tej przyprawy. Myślałam, że cebula była trzymana w niewypłukanej z płynu do naczyń misce i dlatego czuć ją jakimś chemicznym syfem. Oddałam ją Magdalenie, której to nie przeszkadzało, zjadłyśmy te kilka kawałków kury, zapłaciłyśmy kolosalny rachunek i z ulgą skierowałyśmy do wyjścia. "Jak paniom smakowało?" zapytał, "Bardzo niedobre, ale na szczęście mało." odparłam i pojechałyśmy do hotelu nadal głodne jak psy. Zjadłyśmy zachomikowane na czarną godzinę żelazne racje żywnościowe i poszłyśmy spać.