poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dzień 4 PUSHKAR - JAIPUR

 

Jeden dzień w Puszkarze zdecydowanie nam wystarczył. Przed wyjazdem wstąpiłyśmy jeszcze na chwilę do świątyni sikhów. Jest to religia, która powstała około 500 lat temu jako mix hinduizmu i islamu. Ciekawe jest to, że w kraju, gdzie zabobony, społeczeństwo kastowe, poniżanie kobiet jest bardzo silnie zakorzenione, powstała doktryna oparta na wierze w równość i pracę dla dobra społeczności. Pewnie dlatego nie ma zbyt wielu zwolenników, gdyż ludzie wolą religie, którymi mogą usprawiedliwić nienawiść i zakłamanie.
Sikhowie to ludzie wywodzący się z reguły z kast wyższych, bogaci, wykształceni. Kiedy wchodzi się na teren ich świątyni (trzeba zakryć głowę, zdjąć buty i przejść przez płytki basenik) zstępuje na człowieka błogi spokój. Nie ma szaleństwa i wyciągania ręki po pieniądze na każdym kroku, jak w hinduistycznych czy islamskich obiektach sakralnych. W świątyniach Sikhów króluje zazwyczaj biały marmur i złoto, którymi pokrywają ściany i kolumny oraz duży, plastikowy zegar wiszący na takiej złotej ścianie. 

Wracałyśmy do Jaipuru przez wyschnięte pola i małe wioski. Na pustyniach jak w westernie widać było szkielety krów i innych dużych zwierząt. Ludzie w wioskach żyją bardzo biednie i tylko niezmiennie kolorowe sari kobiet są jaśniejszymi punktami w monotonnym, zakurzonym krajobrazie.


Na miejscu zatrzymałyśmy się w tym samym hotelu co poprzednio. Umówiłyśmy się wcześniej na spotkanie z Aslamem. Zaprosił nas do domu na herbatę. Rodzina w komplecie, miło ich było znów zobaczyć, tym razem w codziennych, nie odświętnych ubraniach. Powitaniom nie było końca bo to była naprawdę duża rodzina.
Chciałyśmy zobaczyć słonie. Żaden problem, Aslam zadeklarował się zostać naszym słoniowym przewodnikiem. Okazało się, że niedaleko jego domu jest olbrzymia stajnia dla słoni, które pracują jako transport do Fortu Amber. 


Poszliśmy tam, Aslam pogadał chwilę z pracującymi przy słoniach kolegami i mogłyśmy spokojnie je sobie pooglądać. Są to zwierzaki o różnym temperamencie. Niektóre nerwowo kręciły się w swoich boksach, inne dały się nawet pogłaskać. Słoń w dotyku jest szorstki, chropowaty i ma drapiąca szczecinę, ale urocze to zwierzę kiedy daje się drapać za uszkiem z rozkoszą mrużąc kaprawe oczęta. Każdy z nich jest ozdobiony jakimś wzorem, najczęściej kwiatowym biegnącym od czoła do końca trąby. Najpiękniej, bo w dwa lwy, pomalowany był najbardziej nerwowy i niespokojny słoń. 


Bardzo byłam ciekawa jak komuś udało się namalować na nim cokolwiek, a zwłaszcza tak skomplikowany wzór. Wygląda to naprawdę zabawnie, kiedy facecik ważący jakieś 50 kilo strofuje pięciotonowego olbrzyma niczym szczeniaka, żeby się nie wiercił, bo kwiatki na trąbie będą krzywe.


Potem pojechaliśmy na osiedle dla słoni. Zapadał już zmierzch. Minęliśmy ogromny basen, gdzie były kąpane i dotarliśmy do jednego z domów. Rozmieszczone były w sporej odległości od siebie, każdy składał się z części mieszkalnej i olbrzymiej stajni dla zwierzęcia. Weszliśmy do środka, przywitaliśmy z gospodarzem, który zajęty był malowaniem wzorów na słoniowej trąbie przy skąpym świetle zawieszonej pod sufitem żarówki. Jego mała córcia pomagała tatusiowi trzymając kubek z farbą. Żona też przyszła zobaczyć co to za zamieszanie z jednym oseskiem na ręku, drugi maluch trzymał się spódnicy.
Słoń niewzruszenie żuł słomę i co chwilę dostawał po nosie za to, że nie chciał stać nieruchomo. Jego posłuszeństwo opiekunowi było niezwykłe. Gdyby się rozzłościł i machną trąbą trochę mocniej, to nie byłoby z faceta co zbierać.


Aslam zaprosił nas do domu na kolację, przedtem jednak musiał zrobić zakupy. Najpierw poszliśmy do rzeźnika. Przed wejściem stały uwiązane dwie kozy. Zaczęłam się domyślać, co będzie głównym daniem. Potem posadził nas na murku przed salonem fryzjerskim, przyniósł zimnej wody i poszedł kupić jeszcze warzywa. Towarzystwa dotrzymywał nam tata Aslama, który właśnie skończył się golić. Nie znał słowa po angielsku, więc pouśmiechaliśmy się do siebie a potem siedział bez ruchu wyglądając bardzo dostojnie. Z ciekawością przyglądałam się pracy fryzjera. Zaczął nakładać klientowi mydlaną pianę na twarz. Nie skończył jednak na brodzie i policzkach, tylko pojechał po całości, łącznie z nosem i czołem.

Wrócił Aslam i poszliśmy do domu. W kuchni siedziały co najmniej cztery pokolenia kobiet, wszystkie wzięły się za przygotowywanie nam kolacji. Na propozycję pomocy zareagowały wielkim zdziwieniem. Co takie białaski mogą wiedzieć o gotowaniu? Magdalena się uparła i zabrała za krojenie czosnku obserwowana przez kilka par sceptycznych oczu. Ja siedziałam z chłopakami i mieliśmy niezły ubaw. W końcu wygoniły nas na taras. Usiedliśmy na obrusie do spożywania posiłków rozścielonym na posadzce. Przyłączyły się do nas dzieciaki i kuzyn Aslama, przystojniak w typie bollywoodzkiego amanta, z tymi ich rzęsami i mięśniami. Kuzyn miał w mieście sklep z tekstyliami a prócz tego spędził pół roku w Hiszpanii. Oczywiście bardzo nas namawiał na wizytę w swoim sklepie. Podziękowałyśmy i powiedziałyśmy, że się postaramy jutro wpaść. "Dlaczego sprzedawcy w Indiach tak oszukują zachodnich klientów sprzedając im podróbki po wygórowanych cenach?", zapytałam ciekawa odpowiedzi człowieka związanego z branżą. "Każdy chce jak najwięcej zarobić. Ale was na pewno nie oszukam, bo jesteście przyjaciółmi rodziny" odparł kuzyn z rozbrajającą szczerością. Gwiazdy migotały nam nad głowami, z oddali słychać było odgłosy miasta. Pojawiła się potrawka z kozy, ostra jak diabli, do tego chapati. Kiedy skończyliśmy dzieciaki zabrały talerze i obrus, po czym się zmyły. Aslam i Magdalena przeszli w inną część tarasu zatopieni w rozmowie. 

Zostałam z kuzynem ślącym w moim kierunku powłóczyste spojrzenia. Mogłam się w sumie wcześniej domyślić, że coś kombinują. "Maja, zakochałem się w tobie." kuzyn nie tracił czasu na niepotrzebne wstępy, byłam szczerze zaskoczona. "Aha... że co? Jak możesz mnie kochać? Znamy się od jakiejś godziny, nawet mnie nie znasz." Odparłam sceptyczne w stylu europejskiego kina moralnego niepokoju. Kuzyn jechał dalej po bollywoodzku: "Nie ważne jak długo się znamy. Od pierwszej chwili, kiedy Cię zobaczyłem moje serce wie, że jesteś tą jedyną. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem." Siedziałam gapiąc się na niego z rozdziawionymi ustami. "Jesteś taka piękna. Masz cudowne oczy, uszy, nos..." ciągnął tak przez dobre parę minut, postanowiłam nie przerywać, dobrze mu szło. Podświadomie czekałam na pojawienie się muzyki, do której moglibyśmy rozpocząć nasz romantyczny taniec pod gwiazdami. "Uprawiałaś kiedyś seks?" Zmienił nagle temat. "No... zdarzyło się, raz czy dwa." , "Ja też." Odparł strasznie z siebie zadowolony. "Kiedy byłem w Hiszpanii koledzy wynajęli mi prostytutkę." , "Jak miło. To ja idę sprawdzić co u Magdaleny i Aslama słychać." 
Podeszłam do Magdaleny: "Co tam?", "Aslam mi się oświadczył. Rozmawiał już z mamą i resztą rodziny, nie mają nic przeciwko. Ojcu jeszcze nie powiedział, ale na pewno się zgodzi. Jak ja się zgodzę to przygotuje prezenty dla moich rodziców i pojedzie do Polski prosić ich o moją rękę." "Aha. Czyli to była koza zaręczynowa. Mi kuzyn tylko oznajmił, że mnie kocha. No, ale Aslama znamy już od 3 dni a jego 2 godziny. Późno się zrobiło, wracamy do hotelu?" Pożegnałyśmy chłopaków, umówiliśmy się na spotkanie w sklepie kuzyna następnego dnia i odeszłyśmy w mrok mijając śpiące krowy i wyjące psy. To  był ostatni raz, kiedy widziałam przystojnego, romantycznego kuzyna.


wtorek, 13 sierpnia 2013

Dzień 3 JAIPUR - PUSHKAR

Po drodze do świętego miasta Pushkar zatrzymałyśmy się jeszcze, by zwiedzić Pałac Wiatrów (Hawa Mahal) i Jaipurskie muzeum. Hawa Mahal został wybudowany w 1799 r. przez króla-poetę Sawai Pratap Singha. 

Budynek ma pięć pięter, w ażurowej fasadzie z różowego piaskowca są aż 953 okna, bo pałac powstał po to, by panie mieszkające na królewskim dworze mogły oglądać życie ulicy.


 Z pałacu, który faktycznie ma w sobie coś kobiecego, lekkie, ażurowe konstrukcje, smukłe kolumny i subtelne zdobienia, widać cały Jaipur.


Muzeum też ciekawe, zwłaszcza broń, niesamowita, zwłaszcza moje ulubione katary znane mi głównie z gier komputerowych :) Zaiste inwencja Indusów w kwestii różnorodności przyrządów do pozbawiania bliźniego życia wzbudziła mój podziw.


W końcu opusciłyśmy Jaipur i po kilku godzinach byłyśmy już w Pushkarze.

Pushkar to jedno z najstarszych miast w Indiach. Nie wiadomo kiedy dokładnie powstało, ale dużo bardziej interesujące jest, jak powstało. Brali w tym udział najważniejsi bogowie i boginie, creme de la creme z liczącego plus minus 330 milionów bogów hinduskiego panteonu, czyli nie taka błaha sprawa.
Według hinduskich pism świętych Padma Purana, demon Vajranabha (vel Vajranash) grasował w okolicach dzisiejszego Puszkaru. Pożerał dzieci, gwałcił kozy, itp takie tam zwykłe demonie rozrywki. Nie spodobało się to Brachmie, który przybył w swym fancy pojeździe - kwiecie lotosu i zabił demona. Kwiatek jako środek transportu może i robi wrażenie, ale jest mało praktyczny. W wyniku tej całej awantury odpadły od niego trzy płatki. W miejscach, gdzie spadły na ziemię powstały jeziora: Jyeshta Pushkar (pierwsze i największe), Madya Pushkar (średnie) i Kanishta Pushkar (najniżej położone i najmłodsze). Gdy Brahma zstąpił na ziemię, nazwał to miejsce Pushkar, czyli gdzie kwiat ("Pushpa") wypadł z ręki Brahmy ("kar").
Brahma
By uchronić je przed dalszymi atakami demonów Brahma postanowił przeprowadzić yajnę (ofiara ognia) w największym jeziorze. By nikt mu w tym nie przeszkodził stworzył cztery wzgórza wokół Pushkaru: Ratnagiri na południu, Nilgiri na północy, Sanchoora na zachodzie, Suryagiri na wschodzie i umieścił na nich bogów.
Do przeprowadzenia istotnej części yajny potrzebował asysty swej małżonki Saraswati (vel Savitri), która miała jednak inne plany, była umówiona z Lakshmi, Parvati i Indrani. 

 Tridevi, czyli trójca bogiń: Lakshmi, Parvati, Saraswati
Nie mogła przecież wszystkiego rzucić i przybiec w podskokach, bo mężuś coś sobie wymyślił. Brachma się zirytował, że musi czekać, po czym zastanowił przez chwilę i wpadł na (zapewne wg niego genialny) pomysł. Poprosił boga Indrę (króla nieba), aby znalazł dla niego odpowiednią dziewczynę, z którą mógłby się ożenić i zakończyć yajnę. Indra, czy to przez pośpiech, czy przez to, że dobrze znał Saraswati, znalazł tylko Gujarkę, którą uświęcili przez przepuszczenie jej przez ciało krowy (nie znam i chyba nie chcę znać szczegółów). Bogowie Wisznu, Sziwa i kapłani potwierdzili jej czystość. Narodziła się ponownie i została nazwana Gayatri. 

Gayatri
Brahma poślubił ją i już bez przeszkód mógł kontynuować yajnę. Niezwykle ważnym zadaniem, do którego małżonka była mu potrzebna, było siedzenie obok niego z garnkiem Amrita (eliksiru życia) na głowie. Nic dziwnego, że Savitri się nie śpieszyła.

Saraswati
Kiedy w końcu dotarła na miejsce zobaczyła, że Gayatri, nowa żona jej męża siedzi na jej miejscu obok Brahmy. "Piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona". Zaczęła od Brahmy, rzuciła na niego klątwę, która sprawiła, że nie będzie on czczony nigdzie prócz Puszkaru. Wzięła się też za jego kumpli. Od tej pory Indra miał przegrywać wszystkie bitwy, Vishnu cierpieć rozłąkę z żoną jako człowiek, bóg ognia Agni, który zaoferował yajnę zaczął wszystko pożerać, a kapłanów odprawiających yajni uczyniła biednymi.
Gayatri, która została obdarzona mocą przez yajnę, złagodziła jednak moc klątwy. Błogosławiony Pushkar miał być głównym celem pielgrzymek, Indra na zawsze zachował swoje niebo, Wisznu miał się narodzić jako człowiek - Rama i ostatecznie zjednoczyć z małżonką. Kapłani stali się uczonymi i zyskali przez to szacunek i poważanie.

Tak więc wszystko skończyło się dobrze i zapewne - jak to w Indiach - grupowym tańcem synchronicznym.

Zameldowałyśmy się w hotelu. Był całkiem przyjemny, jeżeli nie zwracało się uwagi na mrówki biegające po pokoju, pościel nie zmienianą chyba od czasów pierwszego gościa (do Indii lepiej nie wybierać się bez własnego prześcieradła...) i wyłączający się prąd (...oraz latarki). Wszystko to wynagrodził nam w pełni basen (tak, tak). Pierwszy i ostatni raz skorzystałyśmy z wziętych optymistycznie strojów kąpielowych.
Po południu wybrałyśmy sie na tzw. safari na wielbłądach. Była to jednak bardziej wycieczka po okolicy, bo do pustyni nie dotarłyśmy.


Wielbłądy to jedne z moich ulubionych zwierzaków, mimo, że jeden próbował odgryźć mi twarz. Mają takie uroczy wyraz pyska, jakby właśnie przypomniały sobie jakiś przedni dowcip i rozczulający przeprost kończyn. Są dużo wygodniejsze niż konie, maja bardziej miękki krok dzięki amortyzatorom przy kopytkach. Pojechałyśmy przed siebie oglądając okolice, pola białych kwiatów które zbierali kolorowo ubrani ludzie, ruiny dawnych świątyń. W oddali widać było góry. W końcu dojechaliśmy do olbrzymiego jeziora Jyeshta Pushkar.


Jego brzegi zamieniono w ghaty, czyli schody prowadzące do wody. Żeby wejść na ghaty trzeba było zdjąć buty, co przy kamieniu nagrzanym do 40 stopni i przylepionych wszędzie gołębich odchodach było niezbyt przyjemne. Postanowiłyśmy zrobić sobie spacer dookoła jeziora.


Ledwo uszłyśmy kilka kroków a przed nami pojawił się ubrany na biało starzec z siwą brodą, z szyi zwisały mu korale a na czole miał czerwona kropę - bindi. Witajcie, skąd jesteście? Macie męża i dzieci? Nie? No to musimy coś na to zaradzić - zaprowadził nas na brzeg, do rąk dostałyśmy po garści płatków czerwonego kwiatu. Kapłan zaczął swoje modły, a raczej zaintonował litanię pobożnych życzeń, które wg niego były spełnieniem marzeń każdej kobiety: żebyście miały dobrego bogatego męża, wasze pierwsze dziecko było chłopcem, itd, itp. Na koniec zawiązał nam po pomarańczowym sznurku na nadgarstku i namazał bindi na czole, a potem zaprowadził do kolegi i kazał sobie zapłacić. A dokładniej mówiąc wpłacić datek na biednych, z którego lwia część szła do kieszeni tychże "kapłanów". Na dowód, ze turyści bardzo chętnie i ochoczo dawali mu pieniądze pokazał nam księgę z wpisanymi dość absurdalnie wysokimi datkami rzędu setek euro. Myślę, ze sam to wpisał puszczając wodze fantazji. Pożegnałyśmy się z pazernym i nachalnym kapłanem, nic na nas biedak nie zarobił. Ja się swojej nitki czary-mary pozbyłam dość szybko, Magdalena nosi do dziś w oczekiwaniu na spełnienie indyjskiej magii. Takie z nas rozważna i romantyczna.


Szłyśmy dalej mijając modlących i kąpiących się w świętych wodach jeziora ludzi. Kobiety stały w ubraniu zanurzone po pas, faceci rozebrani pływali, czyli generalnie było widać, kto się lepiej bawi. Dookoła fruwały gołębie, krowy skubały niewidoczne kępki trawy. Doszłyśmy do punktu wyjścia, wsiadłyśmy na Rockiego i Johnego, które puściły się galopem do następnego miejsca, którym była świątynia Brahmy. Kolejny raz trzeba było zdjąć buty a także zostawić aparaty przed wejściem.
Weszłyśmy po schodach z białego marmuru, przeszłyśmy przez marmurową bramę. Centrum placu zajmowała świątynia. Niebieskie kolumny skrywały ołtarz z posagiem Brahmy, gdzie odbywała się pudźa. Dookoła, przy zewnętrznym murze znajdowały się mniejsze świątynki. Ludzie składali ofiary z kwiatów i słodyczy. Co jakiś czas postawiony był "karmnik dla pszczół" pełen kwiatków i cukierków. Jak nietrudno się domyślić latało tam mnóstwo pszczół, os i innych równie stresujących owadów. Było też zejście do podziemi. Sympatyczny Hindus zachęcił nas, byśmy tam weszły i zobaczyły świętego człowieka. Zeszłyśmy schodami do wąskiego korytarzyku wykutego w skale, który rozszerzał się tworząc niewielki pokój, w którym siedział Sadhu. Przechodzili kolo niego ludzie, stawali na chwilę by się pomodlić, wrzucić datek do misy z żelazną kobrą, a potem szli dalej.

Zapadał zmierzch, trzeba było wracać. Zostawiłyśmy nasze wierzchowce przed hotelem. Okazało się, ze mieszkają niedaleko, wiec kiedy wieczorem wyszłyśmy coś zjeść Rocky & Johny staly przywiazane do parkanu, najedzone i ogarnięte do spania, a ich ludzcy towarzysze właśnie spożywali kolację.
Puszkar to dość gwarne miasteczko. Dużo tam białasów, głównie z Anglii i Rosji, chcących doznać oświecenia. Mają im w tym pomóc liczne ashramy oferujące zajęcia z yogi i medytacji, tak obecnie trendy wśród hipstero-hipisow. Tam pierwszy raz natknęłyśmy się na tych nawiedzonych, wytatuowanych, obwieszonych koralami dziwaków, którzy już dawno dojrzeli do swojej corocznej kąpieli. Wiadomo, co kto lubi, ale trudno było się nie nabijać z tej złotej młodzieży bawiącej się w nirwanę w oparach świętego ziela Sziwy.
Usiadłyśmy w malej knajpce, gdzie kucharz na bieżąco przygotowywał dal i piekl ciapaty w rozgrzanym do czerwoności starożytnym kamiennym piecu. Ogólnie w Puszkarze, mimo widocznego nastawienia na turystów, wyczuwalna jest aura czegoś bardzo starego, mistycznego. Zwłaszcza w nocy, gdy człowiek siedzi owiewany dymem z kamiennego pieca, obserwuje przechodzące krowy i orszak weselny jedząc placki, których smak nie zmienił się od tysięcy lat.
Na ścianie jadłodajni wisiała malutka umywalka, przy niej za rurę wetknięta była szczoteczka do zębów i pasta. Podszedł do niej koleś, który skończył jeść i umył zęby. Szturchnęłam Magdalenę zapatrzoną w czarną krowę - patrz, to szczoteczka dla klientów. Możesz sobie umyć zęby, żeby nie chuchać cebulą, jakie to mile. Po jedzeniu poszłyśmy jeszcze pooglądać stragany z biżuterią i ubraniami a potem grzecznie do hotelu. Rocky i Johny już spali. Tak samo ich poganiacze, kawałek dalej chrapali rozwaleni na rozłożonych przy drodze kocach. Poszłyśmy spać i my.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Dzień 2 AMER, JAIPUR

Wiatrak pracowicie mielił powietrze. Leżałam przez chwilę w półmroku kontemplując kunsztowne girlandy kwiatów namalowane na suficie. Indyjskie łóżko było zaskakująco wygodne, pierwszy raz od dwóch dni czułam się wypoczęta. Wstałam, rozsunęłam ciężkie zasłony i wyszłam na mikroskopijny balkonik, który skrywały. Plus 40°C na zewnątrz, uroczy poranek, temperatura nie zdążyła się jeszcze rozbujać. 
Balkon wychodził na ulicę, po której jeździły samochody i skutery omijając dostojnie kroczącego słonia. Za słoniem zaprzężony w wóz dreptał wielbłąd. Wszystkiemu przyglądała się leżąca na poboczu, zblazowana święta krowa. 
Hey Dorothy, you're not in Kansas anymore.
Tylko w Indiach.
Trzeba ruszyć szanowne niewymowne i sprawdzić, gdzie poszedł słoń.
Mieszkałyśmy w hotelu w mieścince Amer (lub Amber, była stolica Radżasthanu), niedaleko Fortu Amer. Za murami mieści się kompleks pałacowy, wybudowany w XVI wieku z czerwonego piaskowca i marmuru. 

Położony jest na wzgórzu i można się do niego dostać na piechotę, abo na słoniu. Oczywiście prawdziwy backpacker nie zniży się do skorzystania z tak turystycznej atrakcji jaką jest przejażdżka na słoniu i pójdzie na piechotę wśród słoniowych kup, ale kij w oko prawdziwym backpackersom. Ominęłyśmy sprawnie sprzedawców pamiątek i chwilę potem bujałyśmy się w rytm słoniowych kroków w drodze do fortu.

Po dotarciu na miejsce kupiłyśmy bilety (Indianie - 10INR, reszta świata - 200) i weszłyśmy do pałacu. Grube mury obronne skrywają przepięknie zdobione ażurowe budowle. Podziw wzbudzają zastosowane tam rozwiązania architektoniczne. Chociażby pokrycie ścian wąskiego korytarza mieszaniną sproszkowanego marmuru i białka jajek. Dzięki temu ściany odbijają światło z nielicznych, małych okienek i w przejściu jest jasno bez zastosowania sztucznego oświetlenia.


Przy najbardziej okazałej budowli Sheesh Mahal czyli Lustrzanym Pałacu usłyszałyśmy znajome dźwięki. Wycieczka lekarzy z Polski, której organizatorem i przewodnikiem był Hindus w naszej pięknej ojczyźnie mieszkający. Przywitałyśmy się. Gdy dowiedzieli się, że podróżujemy na własną rękę okrzykom podziwu i przerażenia nie było końca (Ale jak tak same? Dwie dziewczyny? Ja bym się bał/a!). Bardzo to było miłe i łechtające nasze ego, poczułyśmy się takie dzielne i waleczne. Zostałyśmy wchłonięte do grupy, dostałyśmy wody i pałętałyśmy się z nimi po forcie oglądając jego główne atrakcje.

Kiedy zaliczyliśmy już wszystkie "must see" pożegnałyśmy wycieczkę i ruszyłyśmy się poszwendać po fortowych zakamarkach. Przemykałyśmy wąskimi korytarzami, wspinałyśmy się na mury, straszyłyśmy nietoperze śpiące w dziwnych urządzeniach i testowałyśmy kilkusetletnie kibelki. Trafiłyśmy nawet do fortowej świątyni i uczestniczyłam w pierwszej w moim życiu pudży, czyli dostałam kropkę.

Po południu pojechałyśmy do Jaipuru zwanego Różowym Miastem (jeden z maharadżów miał kaprys pomalować sobie całe miasto na różowo. Kto bogatemu zabroni. Śmiem jednak twierdzić, że jest to raczej łososiowy niż różowy), obecnej stolicy Radżasthanu. Zwiedziłyśmy tam Pałac Miejski. Interesujący kompleks pałacowy, zbudowany w XVIII wieku, rozbudowywany do XX, łącząc w sobie styl Shilpa Shastras z indyjskiej architektury z Rajput, mogolskiego i europejskich stylów architektonicznych. Obecnie mieści się tam muzeum, ale największa część jest nadal rezydencją królewską. 

Potem na szybko Jantar Mantar, do którego dotarłyśmy chwilę przed zamknięciem. Obserwatorium astronomiczne również z XVIII w., Nazwa pochodzi od jantar (instrument) i mantar (wzór, czy w tym kontekście obliczenia). Dlatego jantar mantar oznacza dosłownie "przyrząd obliczeniowy". Obserwatorium to ma również znaczenie religijne, bo starożytni indyjscy astronomowie byli także mistrzami Jyotisa.


Składa się z czternastu głównych urządzeń do pomiaru czasu, przewidywania zaćmień, określania azymutu, śledzenia położenia gwiazd względem Ziemi itp. Do tej pory lokalni astronomowie używają go do przewidywania pogody. Bardzo to wszystko ciekawe i żałuję, że nie miałam możliwości zobaczyć jak się na nich pracuje. Jako ostatnie wyszłyśmy z obserwatorium. 

Zjadłyśmy obiad w jednych z lokaleskich knajpek. Wybrałam potrawę na chybił trafił, okazała się być kalafiorem w sosie z plackami chapati. Po jedzeniu przyszedł czas na wizytę w sklepach, biżuteria ze złota i klejnotów wybitnie nie trafiła w moje gusta, taka indyjska cepelia. Dużo ciekawszy okazał
się zakład krawiecki połączony z fabryką materiałów, dywanów i sklepu z ubraniami. 


Spędziłyśmy tam w sumie kilka godzin oglądając chusty, przymierzając sari i słuchając wykładu na temat "jak nie dać się oszukać innym złym indyjskim sprzedawcom paszminy". 
Po pierwsze szal z paszminy nie jest zakańczany w żaden sposób, np gruzełkami, tylko luźno wystającymi końcówkami paszminowych nitek. Oprócz tego paląca się nitka paszminy pachnie jak spalone włosy.
Najwięcej radochy dało nam przymierzanie sari, ja wybrałam czerwone z jedwabiu, Magdalena białe. 


Nie mam pojęcia jak Indianki to noszą, 6 metrów materiału, śliskie jak diabli. Z tego co widziałam przypinają  agrafkami na ramieniu, ale i tak lata praktyki potrzeba, żeby nie znaleźć się nagle à moitié nue na środku ulicy. Właściciel sklepu był niepocieszony, że nie kupiłyśmy sobie sari. "Bardzo pięknie wyglądacie. Sari bardzo praktyczne, bardzo eleganckie, do pracy możecie nosić."


Wróciłyśmy do hotelu. Zapadał zmierzch i zgodnie ze wszystkimi wytycznymi "dobrych rad" z netu powinnyśmy się zacząć barykadować i nie wychodzić stamtąd do świtu. Jak jednak wiadomo każdemu, kto choć raz był w jakimś południowym kraju, życie tam zaczyna się po zachodzie słońca. W Indiach tak samo.
Odpoczęłyśmy chwilę i ruszyłyśmy na spacer, oglądnąć sobie Amber. 

Chodziłyśmy po uliczkach między straganami z warzywami i owocami, głaskałyśmy święte krowy po chrapkach, gapiłyśmy się na ludzi a oni na nas. U wylotu jednej z bocznych uliczek rozciągnięty był olbrzymi transparent WELCOME. Jak welcome to welcome, idziemy, najwyżej nas wyrzucą. Uśmiechnęłyśmy się uroczo do pana policjanta stojącego pod transparentem i ruszyłyśmy pod górę. Okazało się, ze weszłyśmy na podwórko jednego z domów, gdzie trwały przygotowania do imprezy. Niedaleko stał jakiś koleś i patrzył na nas ze zdziwieniem. Podeszłyśmy do niego i zapytałyśmy, co tu się dzieje? Ślub jego siostry. Wow, super, nigdy nie byłyśmy na indyjskim ślubie. To zostańcie, zapraszam. 
Nasz nowy przyjaciel miał na imię Aslam. Posadzono nas przy stole z mężczyznami, który znajdował się przed domem. W menu były chapati, do tego daal i pyszne lassi, a na deser słodycze w postaci smażonych kulek czegoś. Objadłyśmy się nieprzytomnie. Aslam oprowadził nas po włościach, poznałyśmy jego olbrzymią, muzułmańską rodzinę. Na początku byli dość onieśmieleni, ale szybko przełamałyśmy lody i już po chwili zaczęła biegać za nami wataha dzieciaków. 

Na podwórku przed domem wystawione były prezenty dla państwa młodych, od żelazka po wielkie łoże z rzeźbionym zagłówkiem. Pełne wyposażenie domu, każdy mebel z innej bajki. Panna młoda nie będzie nawet mogła po swojemu mieszkania urządzić. 
Kobiety i dzieci jadły za domem. Nie rozumiem za bardzo tych muzułmańskich podziałów pod względem płci w takich sytuacjach. Jeśli kobiety i mężczyźni posadzeni by zostali przy jednym stole to co? Rzucili by się na siebie i rozpoczęli dziką orgię?
 Zwiedziłyśmy także "zaplecze", gdzie w prowizorycznej kuchni przygotowywane było jedzenie dla tabunów gości. Sympatyczna pani lepiła chapati. Oczywiście też musiałam spróbować. Jej były doskonale okrągłe, moje - każdy inny, od kwadratów po rąby. Kiedy chciałam poprawić te najgorsze, machnęła ręką "zostaw, zjedzą."


W końcu weszłyśmy do domu, na patio siedziały kobiety. Tam też na pokaz wystawiony został posag dziewczyny. Jak w bajce - wielka skrzynia pełna złotej biżuterii, oprócz tego z tuzin kompletów sari. Cały czas rozglądałam się za panną młodą. Kobiet ubrane były przepięknie, kolorowe sari i kilogramy złotej biżuterii z drogimi kamieniami, każda z nich wyglądała, jakby to był jej wielki dzień. 


Nasze nowe koleżanki zaczęły ciągnąć nas na piętro, do pokoju  przyszłej żony. Był zamknięta na kłódkę. Weszłyśmy do środka. Spodziewałam się podekscytowania i strojącej do uroczystości dziewczyny, a zastałyśmy siedzące na podłodze biedactwo, kiwające się, jakby miało chorobę sierocą. Po poznaniu szczegółów przestałam się dziwić. Siedemnastolatka miała wyjść za mąż za dwudziestojednoletniego kolesia, którego wcześniej na oczy nie widziała. Po całej imprezie wyjeżdżają do innego miasta, by zamieszkać z jego rodziną. Zostawiłyśmy ją z jej przedmałżeńską medytacją i zostałyśmy zaciągnięte do pokoju dla kobiet, czegoś w rodzaju "buduaru". Biedny Aslam, drzwi mu przed nosem zatrzasnęły i wzięły nas w obroty. Zrobiły nam makijaż, przebrały w sari i biżuterię, po czym rozpoczęła się sesja zdjęciowa. Wszystkie miałyśmy ubaw po pachy, przebieranki i sweet focie bawią ludzi, niezależnie od tego na jakiej szerokości geograficznej się urodzili. 

Zabawę przerwały fanfary i słoń, który poprzedzał pojawienie się oblubieńca na białym koniu. Koń paradnie przybrany, pan młody okryty "płaszczem" z pieniędzy, pewnie na szczęście. Na twarzy miał firanę z kwiatów jaśminu, jak zdołał pod tym oddychać przy takiej temperaturze, nie mam pojęcia. Z młodym przybyła jego rodzina. Usiadł na podwyższeniu na podwórku, kwiatki z twarzy mu zdjęli, uśmiechał się nieprzytomnie, pewnie za dużo jaśminu. Wydawał się sympatyczny. Przybył imam. Nawet wtedy młodzi się nie spotkali. Poszłyśmy do pokoju, gdzie podpisywała umowę małżeńską dziewczyna. Był pełen kobiet. Matka, babka, przyszła teściowa, ciotki i kuzynki. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej ilości złota na centymetr kwadratowy ludzkiego ciała. Młoda przykryta chustą, na twarzy, a jakże, firana z jaśminu. Po dłuższej chwili spod chusty wysunęła się ręka ozdobiona henną i złożyła kilka podpisów w księdze. Bez zbędnych ceregieli imam zamknął księgę, zabrał młodej długopis, poszedł po autograf młodego i po ślubie. Wyszłyśmy z dusznego pomieszczenia pogadać z nowymi znajomymi. Impreza dobiegała końca, część rodziny jeszcze dojadała frykasy, reszta zbierała się do wyjścia. Z tego co mówił Aslam, na uroczystość było ok 5000 gości. Postanowiłyśmy pożegnać się i my. Zaczęły się uściski i całuski z paniami i dzieciakami. 


Mój ulubiony chłopiec adhd, który niezmordowanie biegał za mną cały wieczór, okazał się być bratankiem Aslama. Jego brat zmarł na marskość wątroby z powodu nadużywania alkoholu. Aslam również za kołnierz nie wylewał, jak się potem okazało. W ogóle ci indyjscy muzułmanie to straszne chlejusy, zważywszy na to, że teoretycznie wszyscy są abstynentami. Osieroconym bratankiem zajmował się Aslam. Kiedy zapytałyśmy o jego matkę odpowiedział enigmatycznie: odesłaliśmy ją. A mały nie tęskni za mamą? Nie.
O ile rytuał Sati został zakazany (Samospalenie wdowy ze zwłokami męża, a także francuska marka kawy. Francuzi mają dziwne poczucie humoru.), to wdowa w Indiach jest traktowana jak przeklęta, przynosząca pecha sprawczyni śmierci męża (obojętnie jakiej). Jest wyrzucana na ulicę, pozbawiana kontaktu z dziećmi. Musi ogolić głowę, ubierać się na biało, nie może używać przypraw itd. Jedyną jej szansą są dorośli synowie, którzy łaskawie zgodzą się mamą zaopiekować.

Zostałyśmy zaproszone na ciąg dalszy wesela następnego dnia, ale w planie miałyśmy wyjazd do Puszkaru.